piątek, 11 marca 2016

Co zamiast religii w szkołach?

Jakiś czas temu po raz kolejny do zabetonowanej opinii publicznej przebił się pomysł, że religia w szkołach nie powinna być finansowana z budżetu państwa, projekt trafił do sejmu w mało fortunnym momencie, ale dobrego momentu nie było od 25 lat. Żadna partia rządząca łącznie z tymi pseudolewicowymi nie postawiła się nigdy kościołowi, obecna po prostu stosuje odrobinę mniej wazeliny, ale wystarczy gorzkich żali. Projekt oczywiście podpisałam, nie licząc totalnie na nic. Co do samej religii - zawsze znajdzie się ktoś, kto przy okazji takiej dyskusji zarzuci argument typu "och, religia w szkołach jest spoko, ale niech dzieci poznają RÓŻNE RELIGIE, niech będzie jakiś pluralizm światopoglądowy, jakaś dyskusja itp." Że niby religioznawstwo w szkołach to dobry pomysł.

Chuja tam. Co rusz słyszy się, że program szkolny jest przeładowany, że brak czasu na przygotowania do matury/egzaminów gimbazjalnych/egzaminów na zakończenie żłobka, tak więc z pewnością jeżeli zamienimy dwie godziny tygodniowo pieprzenia o starożytnym żydowskim zombie (w najlepszym wypadku, w najgorszym zaś o płaczu mordowanych embrionów) na dwie godziny pieprzenia o żydowskim zombie vs pustynnym pedofilu, to poprawi to sytuację w szkołach. Bo będzie pluralizm i dyskusja. W sumie to o czym tu można dyskutować? O tym, czy odpowiednio wypoziomowana kropka na czole zapobiega nieczystości miesiączkującej kobiety? A może o tym, czy umieszczanie penisa w niewłaściwym otworze ciała powoduje spłonięcie w ogniu, czy tylko tymczasowe oddelegowanie do otchłani? A może powinny być to zajęcia z savoir vivre'u traktujące o tym, że niektórych nie częstuje się mięsem w piątek, innych alkoholem, nie nalezy rysować karykatur proroka ani proponować katolikom seksu w gumie? Jeżeli tak to życzyłabym sobie również lekcji poświęconej spaghetti, piwu i piratom. Jeżeli mam poważnie traktować ludzi, którzy wierzą w zapłodnienie dziewicy przez siły nadprzyrodzone, to chciałabym również poważnego traktowania wiary w UFO.

Bardzo podobał mi sie podręcznik do polskiego, który kiedyś przeglądałam i w którym fragmenty Biblii zostały ujęte w rozdziale o mitologiach obok mitów indiańskich i greckich. Myślę, że podstawy konieczne do zrozumienia tekstów kultury można spokojnie omówić na języku polskim i wiedzy o kulturze i to by było na tyle, jeśli chodzi o omawianie w szkole enigmatycznych tekstów spisanych dwa tysiące lat temu przez najaranych oszołomów na pustyni (czekam na pozew). Czego natomiast brakuje w programie szkolnym i co warto byłoby moim zdaniem wprowadzić?

Po pierwsze - podstawy prawa i ekonomii. Niby coś tam jest na WOSie i przedsiębiorczości, niemniej jednak drugi przedmiot jest kolejnym dziwnym zapychaczem o nazwie z dupy, gdzie co prawda teoretycznie pisaliśmy biznesplan i CV, jednak bez żadnego odniesienia do realiów. Jeden semestr ekonomii na studiach skupiał się na teoriach XIX-wiecznych, zapodając absolutne podstawy takie jak prawo popytu i podaży w sposób bardziej suchy niż notka na wikipedii - myślę, że osoba po liceum powinna owe podstawy znać. O Marksie było coś tylko dlatego, że na ostatnim roku pojawił się w miarę zainteresowany tematem doktorant. Potem trzy czwarte społeczeństwa ze zdaną maturą myśli, że jakiś bliżej niezidentyfikowany układ trzyma ich piniondze, które powinien rozdać, bo ludzie nie majo, i zapewnić wszystkim pracę, względnie że obniżenie podatków to magiczna recepta na rozwój gospodarczy.

Po drugie w ramach nauk przyrodniczych zamiast mielenia szczegółów podziału plechy przydałoby się wprowadzić podstawy metodologii badań naukowych. Ponownie mam tutaj na myśli rozmaitej maści ignorantów typu antyszczepionkowcy czy zwolennicy homeopatii - wiem, że oszołom pozostanie oszołomem choćby wysłać go na kurs uniwersytecki z biologii, ale nawet bardziej od oszołomów wkurwiają mnie ludzie, którzy gdzieś coś usłyszeli i uważają, że może coś w tym jest i że przecież koncerny farmaceutyczne zarabiają piniondze, więc może coś w tym jest i w ogóle. Bo na kwejku pisali, że w szczepionkach jest rtęć, a ciocia męża sąsiadki wyleczyła raka pestkami owoców.

Po trzecie - edukacja seksualna połączona ze zdrowotną. Potrzeby rzetelnej informacji o antykoncepcji, fizjologii czy stawianiu granic nie trzeba raczej uzasadniać, a dla ludzi, którzy uważają, że to rodzice powinni edukować dzieci w tym temacie, odpowiedź jest prosta - może i powinni, ale nie edukują. Dodatkowo brakuje w programie wiedzy o profilaktyce zdrowotnej, genezie i leczeniu chorób (chociażby o tym, że jest wiele rodzajów raka i że mają one różne przyczyny i różne rodzaje terapii).

Gdybym była dyktatorką, to pomijając wyżej wymienione zmiany w programie szkolnym, wprowadziłabym natychmiast podpisaną w nocy ustawą trzy reformy. Po pierwsze, kary pieniężne za nieprzyjście do lekarza na umówioną wizytę bez odwołania telefonicznego. Kojarzycie ten motyw, jak przychodzi się na wyczekiwaną od miesięcy wizytę u specjalisty i okazuje się, że większość osób nie przyszła? Po drugie, akcyza na cukier i białą mąkę, bo to takie samo gówno jak alkohol i papierosy. Po trzecie, delegalizacja nagrań i wykonywania utworów zespołu Dżem. Za "Whisky moja żono" grane na deptaku na rozstrojonej gitarze - kołchoz.

czwartek, 3 marca 2016

"Z archiwum X" 2016 - czy nadal chcę wierzyć (spoilery)

Nie miałam pojęcia, czego spodziewać się po nowych odcinkach "Z archiwum X", jednak po obejrzeniu finału czuję się względnie usatysfakcjonowana. Dlaczego względnie? O tym pod koniec notki. Po pierwszym odcinku miałam mieszane uczucia, przede wszystkim odniosłam wrażenie, że twórcy postanowili upchnąć w czterdziestu pięciu minutach maksymalną ilość wątków. Wszystkie zagadki z głównej historii powróciły, pojawił się Palacz, pojawiło się obce DNA, uprowadzenia, ciąże wywołane eksperymentami kosmitów. Istny natłok klasycznych motywów, które w oryginalnych seriach pojawiały się stopniowo, podsycając pomału ciekawość widza.

Spodziewałam się, że dalszy ciąg będzie dalej prowadzony w tym samym stylu, spotkało mnie jednak miłe zaskoczenie. Nowa seria zawiera wszystko, co cenię w serialu, a więc niepokojącą atmosferę zagrożenia, świetnie poprowadzone interakcje między bohaterami oraz brawurowe poczucie humoru, jednak ze względu na fakt, że składa się tylko z sześciu odcinków, pozostawia pewien niedosyt. Jedyne, co mogę mieć do zarzucenia, to przesadna dramatyzacja i skupienie na głównych bohaterach - szczególnie wątek dziecka Scully opiera się głównie na sentymentalnych rozmowach pełnych egzaltacji i wielkich słów. Również David Duchovny jedzie chwilami po bandzie, odstawiając popisówę w stylu Hanka Moody'ego. Co do Gillian Anderson, to jak zwykle jest świetna (swoją drogą wygląda chyba nawet lepiej niż w starych odcinkach, z wiekiem pozbyła się pulpaśnych policzków i jeszcze bardziej wyszlachetniała).



W serii mamy dwa odcinki typu "monster of the week", z czego jeden jest wręcz trollski i dużo osób się tym bulwersuje, jak dla mnie spoko. Na tym opierał się cały urok serialu, że poza śmiertelnie poważnymi ludzkimi dramatami mieliśmy też lżejsze wstawki. Bardzo spodobały mi się postacie młodych agentów, mimo że przy ich wymyślaniu twórcy chyba poszli na łatwiznę - zarówno z charakteru i przekonań, jak i z wyglądu przypominają Mouldera i Scully. Rozumiem, że był to celowy zamysł, niemniej jednak fajnie by było, gdyby bohaterowie jakoś się rozwinęli, fajny byłby na pewno spin off z ich udziałem, szczególnie że aktualne tematy dobrze wpasowują się w klimat serialu. Widać to po odcinku o muzułmańskich terrorystach, w którym groza w ciekawy sposób łączy się z groteską. Scena, w której odurzony psychodelikiem Moulder szaleje w Las Vegas jest absolutnie genialna.

Wreszcie finał - od razu muszę ostrzec przed spoilerami, jeżeli ktoś nie oglądał. Cała zagadka, prowadzona misternie przez tyle lat, poszła w pizdu z tym jednym odcinkiem. Rozwiązanie okazało się całkiem satysfakcjonujące, wprowadzając sporo zamieszania i dylematów, zaburzając jednoznaczny podział na dobrych i złych. Przynajmniej ja widzę pewien sens i logikę w depopulacji Ziemi. Oczywiście jest to woda na młyn dla zwolenników wszelkiej maści teorii spiskowych spod znaku NWO, illuminatów i innych reptilian, którzy wyżywają się radośnie na forach internetowych. Podsumowując - niewielka garstka ludzi jest w spisku z kosmitami/masonami/whatever, posiada wręcz nieograniczoną potęgę, zmierza do wyginięcia większości ludzkości, wszystko to jest otoczone bezwzględną tajemnicą. Więcej na ten temat można dowiedzieć się z: internetów, filmów z żółtymi napisami, książek sprzedawanych w taniej książce i marketach, mnóstwa mainstreamowych filmów i seriali... Oh wait.

Czy nadal chcę wierzyć? Tak i nie. W momencie, kiedy znajdę proste i jednoznaczne wyjaśnienie na wszystko, stracę sens życia. Jednocześnie uznam prawdopodobnie, że mój mózg zanikł. Istotą wszystkiego jest właśnie tajemnica, a po dzieciństwie pełnym paranormalnego folkloru do końca życia będę śledzić światła na niebie.

środa, 17 lutego 2016

Poradnik samotnej matki + jak palić kocimiętkę

Ostatnimi czasy coraz więcej moich znajomych postanowiło się rozmnożyć, co jest lekko przerażające. Ogólnie nie czuję się specjalnie dorosła, nie poczułam się tak ani po obronie, ani po pójściu do stałej pracy, najbliżej tego poczucia byłam, kiedy kupiłam pralkę - bo taka kupa odłożonego hajsu zamiast na wycieczkę czy nowy komputer idzie na sprzęt AGD. Nie mam hajsu ani ochoty na rozmnażanie, ostatnio natomiast po długich rozkminach sprawiłam sobie kotka. I teraz najlepsze. Rozmawiam z koleżanką, pytam, jak tam wyprodukowany ostatnio noworód - "a wiesz, spoko, bardzo spokojny, głównie śpi". Zwracam się do kolegi z podobnym zapytaniem - "mała przesypia całą noc, najwyżej wieczorem trochę popłacze". Noż kurwa.

Wracam z pracy i przez dwie godziny biegam po domu z jakimś gównem na sznurku, rzucam kuleczki, papierki, zbieram skrupulatnie odkładane korki od wina i rolki po papierze, które znajduję dosłownie wszędzie. Jeśli odpuszczę, to mam gwarantowany dziki galop po meblach. Później kociątko idzie coś zjeść i cała zabawa zaczyna się od nowa. Co chwilę przerywam jedzenie obiadu, żeby ściagnąć Azotka z oparcia kanapy, na którym usadowił się wygodnie, sztura mnie łapką po głowie i zagląda do talerza. Kiedy chcę obejrzeć serial, kładzie się na klawiaturę, blokując touchpada, kiedy uda mi się włączyć okienko tak, żeby móc oglądać, wyłącza napisy albo cofa film do początku. Biorę z kolei książkę - kładzie się na książkę. I tak przez cały dzień, dodam, że łazi za mną nawet pod prysznic. Pod wieczór koteł idzie spać, po czym budzi się dokładnie wtedy, kiedy chcę się położyć i zaczyna zabawę od początku. Poniżej kilka porad, jak przetrwać początki z małym kotkiem.



Po pierwsze, zaprosić znajomych. Kiedy ja mam już dosyć, ktoś inny chętnie zajmie się zabawą z małym kotkiem. Po takim aktywnie spędzonym biforze mogę wyjść na miasto bez obaw, że po powrocie zastanę kocią postapokalipsę.

Po drugie, warzywa do zabawy to świetna opcja. Znajomi mieli kota, który przynosił do łóżka rzodkiewki i pomidorki koktajlowe, w moim przypadku świetnie sprawdza się ciecierzyca i groszek. Koteł kula sobie kuleczki, a jak mu się znudzi, to je zjada. Również seler naciowy albo fasolka szparagowa jest OK. Ogólnie to można nabyć milion dizajnerskich kuleczek na wędce za ciężki hajs, a najlepszą zabawką będą i tak paragony. Polecam również kartony ze sklepu połączone taśmą klejącą w labirynt z odpowiednio wyciętymi otworami do wystawiania główki/łapki.

Po trzecie, tak samo jak nie da się wyspać na zapas ani przeczekać senności, tak nie da się przeczekać fazy kota i nie da się dać mu się wyszaleć na zapas. Pomału uczymy kotka, żeby zajmował się sobą, ale póki jest mały potrzebuje naprawdę dużo uwagi. I niestety nie pójdzie spać, dopóki się nie zmęczy. Na youtube jest muzyka relaksacyjna dla kotów, ale w moim przypadku chuja daje.

Po czwarte, koty nie lubią zapachu cytrusów, tak więc skórki owoców mogą świetnie zastąpić odstraszacze ze sklepu. Kiedy przetarłam skórką cytryny wszystkie kable, których nie udało mi się schować, kotek je obwąchał, po czym spojrzał na mnie ze strasznym wyrzutem w oczach. Wzbudzanie poczucia winy to jest to, co ta mała atencyjna kupa futra potrafi najlepiej.

Po piąte - kocimiętka w ramach kociego ćpania to świetny wynalazek. U koteła wywołuje krótkotrwałą, kilku-, kilkunastominutową euforię, Azotek lekko traci koordynację, za to skacze chyba ze dwa razy wyżej niż zwykle i generalnie jest śmiesznie. Polecam dla urozmaicenia dla starszych kotów, które już nic śmiesznego nie odwalają (tak jak ludzie, którzy nie potrafią się bawić bez narkotyków).



Tyle towaru za niecałe pięć złotych. No ale nie byłabym sobą, gdybym nie postanowiła przetestować tego na ludziach. Generalnie wali sianem, smakuje też sianem i jest bardzo suche oraz sypkie - lepiej wymieszać z tytoniem. Siłą rzeczy pali się szybko, wciągnęłam w siebie na pewno ze dwa gramy, przedtem nie czytając nic w internecie, żeby się nie zasugerować. I teraz najlepsze - to coś daje. Na pewno więcej niż samosiejka. Delikatna faza typu bakłażanowego, niezamulająca, teraz minęło ze dwadzieścia minut i już mi schodzi, ale jakby zrobić z tego blanta, to widzę potencjał - spokojnie możecie opchnąć gimnazjalistom i raczej się nie zorientują.



Pozdro.

środa, 10 lutego 2016

Jeden dziwny sposób jak reklamować ser - sprawdź

Jestem fanatyczką serów. Pół mieszkania zajebane serami najgorsze. Średnio raz w miesiącu ktoś wdepnie w leżący na ziemi camembert czy cheddar i trzeba go wyciągać w szpitalu.

Stąd też z ciekawością sięgnęłam po gazetkę lidra zawierającą bogatą ofertę serów z okazji tygodnia francuskiego i powiem tak: nie wiem, co oni ćpali, ale ja też to chcę. Opisy stworzył podobno niejaki Gieno Mientkiewicz (really), kucharz z wykształcenia i smakosz z wyboru. Cytując:

"to ser tak płynny w środku, że gdyby nie skórka, rozlałby się na talerzyku"

"skórka stanowi lekki, przyjemny jakby nieco warzywny kontrast do wnętrza o nieco słonych nutach"

"bogato pachnie, bo zaczepia nutami wędzonymi, pleśniowymi, grzybowymi"

"skórka jak najdelikatniejszy zamsz, środek jak płynny jedwab, zapach niesie nikłe, pleśniowe nuty, miąższ smakuje jak masło doprawione kandyzowanymi morelami, nieco tylko posolone, świetnie rozchodzi się w ustach"

"zapach babcinego kredensu zapowiada łagodny aromaty sera"

"powoli dojrzewany, nabiera dostojności"

"mleczna słodkość zamknięta w ramy słonych okruszków, do tego sporo grzybowych aromatów"

"to ser uzupełniających się przeciwieństw, każdy odnajdzie w nim swoje smaki i zachwyci się tym czymś ekstra"

"ser ostry poprzez swoją pikantność"

"mokra skórka porośnięta meszkiem białej, szlachetnej pleśni, spod której przebija inna, czerwona, mocniejsza w smaku i zapachu"

"biała skórka z prześwitami pomarańczowej pleśni, pachnąca zasobną piwniczką, skrywa na wpół płynny ser"

"skórka o smaku ziaren i pieczarek, środek jak ptasie mleczko owiane słoną, morską bryzą"

"do nosa docierają zapachy starego sadu, opadłych liści, dojrzałych jabłek, w ustach czuć smak jakby słonego karmelu"

"ładna kompozycja, dająca dużo przyjemności"

poniedziałek, 1 lutego 2016

Trzy mroźne książki na zimę

Pogoda już praktycznie wiosenna, ale kto wie, co nas czeka. Przez globalne ocieplenie wszyscy staliśmy się trochę ciotami, przy minus dziesięć najchętniej nie ruszalibyśmy się z domu, za moich czasów jeździło się do szkoły psim zaprzęgiem dwadzieścia kilometrów przy minus trzydziestu. Na starość będziemy hodować banany i kokosy na działce, ale póki co możemy spodziewać się jeszcze ujemnych temperatur, a w takiej sytuacji najlepiej jest wziąć gorącą kąpiel, zrobić sobie herbatę z wódką i poczytać o tym, jak inni mają ciężko. W ramach tego polecam trzy książki, w których temperatura spada grubo poniżej zera.



1. Dan Simmons, "Terror"

Osadzona w realiach XIX wieku historia załóg statków Terror i Erebus, które w poszukiwaniu drogi morskiej z Europy do Azji wiodącej przez Ocean Arktyczny utknęły w lodzie. Historia opisywana jest z perspektywy doświadczonego oficera Croziera, komandora Franklina oraz młodego, entuzjastycznego lekarza Goodsira. Początkowo wszyscy są bardzo elo do przodu, jako że dysponują najnowocześniejszą jak na owe czasy technologią oraz mnóstwem puszkowanego jedzenia, szybko jednak okazuje się, że był to błąd. Po utknięciu w lodzie marynarze czekają na lato i ustąpienie lodu - lato jednak nie nadchodzi. W dodatku tajemnicza istota przypominająca nadnaturalnych rozmiarów niedźwiedzia polarnego zaczyna polować na członków załogi.

"Terror" jest monumentalną powieścią o niesamowitym klaustrofobicznym klimacie pełnym strachu, woli walki i desperacji. Noc polarna, odosobnienie, głód, choroby i powoli narastające szaleństwo. Mimo że brak tutaj niespodziewanych zwrotów akcji, to czyta się świetnie, dosłownie mrozi krew w żyłach. Zakończenie było dla mnie nieco rozczarowujące, moim zdaniem niepotrzebnie wprowadzono elementy fantastyki, niemniej jednak całość - biorąc pod uwagę również oddanie realiów oraz emocji i przemyśleń bohaterów - wynagradza te słabe moim zdaniem punkty.

Jeśli chodzi o twórczość Simmonsa, to czytałam wcześniej cykl "Hyperion" i w trzeciej części pt. "Endymion" autor przedstawił mroźny, lodowy świat planety Sol Draconi Septem i moim zdaniem był to jeden z najlepszych momentów całego cyklu. Po przejęciu władzy przez totalitarną katolicką organizację Pax na planecie ocalały resztki technologii i niedobitki ludzi, którzy przystosowali się ewolucyjnie do skrajnie niskich temperatur i przemierzają lodowe tunele, polując na śnieżne demony.


2. Michelle Paver, "Cienie w mroku"

Wciągający, klimatyczny horror do przerobienia w dwa wieczory. Powieść napisana w formie pamiętnika Jacka, członka wyprawy, która w 1937 roku wyrusza na Spitzbergen w celu prowadzenia badań meteorologicznych. Standardowo stary kapitan ostrzega uczestników przed zatrzymaniem się w wybranym przez nich miejscu, ci jednak nie słuchają i źle kończą. Po raz kolejny - brak fabularnych fajerwerków, ale klimat sprawia, że od książki nie można się oderwać. Klasyczna, niemal gotycka historia o duchach z napięciem narastającym pomału aż do uczucia paniki.


3. Jacek Dukaj, "Lód"

"Lód" to jest kwintesencja tego, co nazywam powieścią totalną. Objętościowo może przerażać, ale nie widzę opcji skrócenia, zresztą np. "Władca Pierścieni" to też jedna książka, tylko wydawana w trzech częściach dla wygody, a "Lód" to jest książka XIX-wieczna, na długie wieczory i mroźne noce, dziwna, absolutnie niepodobna do czegokolwiek, wschodnioeuropejska, filozoficzna, matematyczna i dziejąca się w innym wymiarze. Czytałam dwa razy, raz latem, raz zimą, i nadal brak mi słów na określenie, jakim polotem i jaką wyobraźnią wykazał się Dukaj. Weźmy pierwsze zdanie: "14 lipca 1924 roku, gdy przyszli po mnie czynownicy Ministerjum Zimy, wieczorem tego dnia, w wigilję syberjady, dopiero wtedy zacząłem podejrzewać, że nie istnieję." Czujecie ten klimat?

Generalnie "Lód" przedstawia alternatywną historię, w której meteoryt tunguski sprowadził na świat anioły lodu - lute, istoty, które wpływają na klimat, skuwając wschodnią Europę lodem, ale wpływają również na historię, powodując jej zamrożenie. Tym samym Polska nadal znajduje się pod zaborami, a główny bohater, matematyk i hazardzista Benedykt Gierosławski (postać nijaka niczym Frodo Baggins, czyli klasyczny everyman) otrzymuje od rządu carskiego misję odnalezienia ojca, który za działalność niepodległościową został zesłany na Syberię i, jak głoszą plotki, porozumiewa się z lutymi. Bohater wsiada w kolej transsyberyjską i mamy teoretycznie klasyczną powieść drogi, odkrywanie siebie w trakcie misji itp. - z tym że to jest tylko jeden trop. A tropów jest cała masa, klasyczne elementy fabularne są przepisywanie, dekonstruowane, odkrywane na nowo i wywracane na lewą stronę.

Powiedzmy sobie szczerze, że "Lód" wymaga pewnego wyrobienia od czytelnika. Archaiczna stylizacja językowa, wyżej wspomniane tropy literackie oraz alternatywna fizyka świata przedstawionego nie zaciemniają fabuły i stanowią wartość samą w sobie. Bardzo istotne dla konstrukcji świata przedstawionego są również pojęcia logiki dwuwartościowej i rozmytej, a jak ktoś ma tendencje do rozkminiania, to równie dobrze może przejść z tego punktu prosto do fizyki kwantowej, materiału do przemyśleń mamy tutaj zresztą mnóstwo. Przychodzi mi na myśl również Hegel, ale pan od filozofii mówił, że nawet Hegel nie rozumiał Hegla. Warto wspomnieć również o postaciach historycznych pojawiających się w książce, a mianowicie Piłsudskim, Rasputinie i Tesli. Chciałabym napisać, że każdy znajdzie w tej książce coś dla siebie, ale nie mogę. "Lód" jest po prostu inny niż wszystko.


czwartek, 28 stycznia 2016

Niełatwe początki seksuologii - Van de Velde i "Masters of Sex"

Jestem właśnie po pierwszym sezonie świetnego serialu "Masters of Sex", a przy okazji sięgnęłam po "Małżeństwo doskonałe" Van de Velde (Van de Veldego?) kupione kiedyś w antykwariacie.

Stare poradniki potrafią powiedzieć sporo o minionych czasach - osobiście jestem fanką tych dotyczących prowadzenia domu i pielęgnacji, czytając o smarowaniu skóry smalcem, wielorazowych podpaskach i usuwaniu plam za pomocą środków typu benzyna i amoniak, naprawdę docenia się dzisiejsze czasy za drogerie i pralnie chemiczne. Jeszcze bardziej docenia się dostępność środków antykoncepcyjnych i wiedzę na temat seksualności. Na pewno szacun należy się autorowi, który dopiero po długich latach praktyki i wyrobieniu sobie nazwiska mógł opublikować pionierską książkę na temat ludzkiej seksualności. "Małżeństwo" napisane jest specyficznym językiem, łączącym naukowość z literackim polotem, co niekiedy daje niezamierzenie komiczny efekt. O ile w niektórych kwestiach podejście autora nie różni się specjalnie od współczesnego, a bywa wręcz pogłębione, o tyle w innych Van de Velde srodze się pomylił. Kobieta przeżywa orgazm zawsze przy stosunku i równocześnie z mężczyzną - wtf? Ktoś tu pana mocno oszukał. Na końcu notki umieszczę kilka cytatów - niesamowite jest, w jak wyrafinowany sposób można opisać pewne bardzo trywialne kwestie.



Żyjemy w pięknych czasach :D Ha-Joon Chang w książce "23 rzeczy, których nie mówią ci o kapitalizmie" stawia tezę, że pralka automatyczna zrewolucjonizowała świat w większym stopniu niż internet. Ja dorzucę do tego tabletki antykoncepcyjne.

Podobnie jak Van De Velde, tak i William Masters musiał długo pracować na swoją pozycję jako położnik, by móc podjąć badania nad ludzką seksualnością. Było to już po opublikowaniu raportu Kinseya, który mimo niewątpliwie przełomowego charakteru posiadał jeden mankament - opierał się na ankietach, a nie na bezpośrednich obserwacjach, a tym samym pewne dane mogły zostać przekłamane (szczególnie te dotyczące długości penisa). Masters natomiast opierał się na bezpośrednich danych, początkowo obserwując prostytutki, potem z pomocą asystentki Virginii Johnson - ochotników. Rzecz jasna w fabularyzowanym serialu nie sposób uniknąć pewnych anachronizmów czy dramatyzacji, co moim zdaniem jest jak najbardziej wybaczalne. W końcu trudno byłoby oprzeć wciągającą fabułę na mozolnych zmaganiach z przejawami ówczesnej pruderii. Co do Virginii, to w serialu przejawia pewne cechy Mary Sue, ciągnąc jednocześnie badania, studia i wychowywanie dwójki dzieci, a co gorsza lecą na nią wszyscy faceci. O dziwo polubiłam ją mimo tych irytujących cech, aczkolwiek zobaczymy, jak rozwinie się wątek z Mastersem w kolejnych sezonach.

Postać Mastersa (który podobno w rzeczywistości był jeszcze gorszy niż w serialu) również budzi we mnie pewną niezasłużoną sympatię. Pewnie ze względu na skrajny introwertyzm przy jednoczesnej stanowczości - zwróćcie uwagę na różnicę w sposobie bycia, gdy żona skłania go do zwierzeń, a potem gdy ma wygłosić odczyt na temat swoich badań. No dobra, Masters jest wrednym kutasem, ale za to z jakże bogatym życiem wewnętrznym. Zresztą równie ciekawych bohaterów o złożonych motywacjach w serialu nie brakuje, również jeśli chodzi o postacie drugoplanowe, które nie stanowią jedynie tła, lecz tworzą własne historie.

Jeszcze ogólnie o "Masters of Sex". Scenografia, stroje i muzyka są bardzo dopracowane, ale nie tak wylizane jak np. w "House of Cards". Serial ma ponadto spore walory edukacyjne, oddając ducha epoki w niewyidealizowany sposób - poruszone są wątki dyskryminacji kobiet, homoseksualistów i czarnoskórych, ukazano rodzące się ruchy feministyczne, pierwsze doniesienia na temat pigułki antykoncepcyjnej itp. I cały czas mam z tyłu głowy coś w stylu "borze, jak bardzo te kobiety miały przejebane".

Zapomniałam o najważniejszym. Co do samego seksu, to w "Grze o tron" były o wiele odważniejsze sceny, ale nie o to przecież chodzi. Wszystko pokazane jest bardzo gustownie i z klasą, nie ogranicza się do młodych i pięknych, dodatkowo sceny w laboratorium mają jakiś taki fetyszystyczny klimat. Niby serial o seksie, ale zarówno dobry scenarzysta, jak i dobry kochanek wie, że totalnie nieerotyczna sytuacja bywa bardziej emocjonująca niż stosunek.

Pod linkiem historia Williama Mastersa i Virginii Johnson, a poniżej co nieco z Van de Veldego:

Skłonność do ukąszeń miłosnych jest szczególnie silna u kobiet. Kobiety nierzadko pozostawiają po spółkowaniu pamiątki mające kształt zbliżony do poprzecznego małego owalu z podbiegnięciami krwawymi na skórze barków mężczyzny. Dzieje się tak prawie bez wyjątku podczas spółkowania. (true)

Nasienie zdrowego zachodnioeuropejskiego młodzieńca ma zapach świeży, natomiast u mężczyzny jest on bardziej przenikający
(ale że on to badał osobiście?)

Doświadczone kobiety nie mają żadnych wątpliwości co do tego, że istnieją różnice w zapachu nasienia. Znam pewną kobietę, która nagle, po pierwszym stosunku, zerwała z kochankiem, ponieważ nie mogła znieść zapachu jego nasienia.

Liczba normalnie odczuwających ludzi, a doznających podniecenia seksualnego na widok pięknego krajobrazu, wcale nie jest taka mała. Mniej jest natomiast takich, dla których bodźcem seksualnym mogą stawać się kolory i linie - chociaż i tacy istnieją bez wątpienia. (coś w stylu "wszedłem na Giewont i mi stanął")

U wielu kobiet i dziewcząt zapach dołów pachowych z pewnością nie działa przyciągająco. Skutki są tym gorsze, że kobiety nie zdają sobie z tego sprawy. Nie dociera to do ich świadomości.

Obecnie ból porodowy nie jest już rozpatrywany jako czynnik niezbędny, towarzyszący porodowi. Metoda bezbolesnych porodów wykazała, że ból ten powstaje na drodze psychologicznej i spowodowany jest przez skurcze powstające w następstwie lęku: jeśli lęku nie ma, znikają też bóle. - (WEŹ BO CI JEBNĘ, VAN DE VELDE)

Gdy szczęśliwie przeminą lata przejściowe i w końcu pojawi się menopauza, u kobiety - po przykrych objawach związanych z klimakterium - pojawia się era dobrego samopoczucia i fizycznego zdrowia. Jest to zasłużone odszkodowanie od natury za surowe wymagania stawiane kobiecie w okresie dojrzałości płciowej.

Już sam widok piersi - przy odpowiedniej gotowości psychicznej - wywołuje u mężczyzny różnie nasilone podniecenie seksualne, które przy obmacywaniu ich, zwykle pełną dłonią, znacznie się potęguje. (...) Kobieta nierzadko pragnie i szuka tego obmacywania w mniej lub bardziej wyraźny sposób. Mimo tego w ogólności odnosi się wrażenie, że przy tego rodzaju obmacywaniu erotycznym strona aktywna jest silniej pobudzona niż pasywna.

Najprostszym środkiem zwilżającym, zastępującym brakujący śluz przy grze podniecającej jest ślina. Ma ona tę zaletę, że jest środkiem pomocniczym naturalnym (w przeciwieństwie do sztucznych), a przy tym jest zawsze dostępna - jednakże ujemną jej stroną jest niedostateczna skuteczność. Dlatego jest ona bezużyteczna w tych przypadkach, w której środek zwilżający ma ułatwić samo spółkowanie. Przy długotrwałej grze podniecającej wymagane jest częste powtarzanie zwilżania śliną. Trudności powyższe mogą być przezwyciężone, gdy śliny nie przenosi się drogą pośrednią, lecz bezpośrednią, tj. przy stosowaniu gry podniecającej za pomocą ust i języka. (i teraz ogarnijcie, że jest to jedyna wzmianka o seksie oralnym na prawie 300 stron książki)

Świeżo zaślubiona kobieta jest z reguły mniej lub bardziej "oziębła" przy stosunkach płciowych. Musi ona dojrzeć do miłości (w pełnym tego słowa znaczeniu). Jeśli jej się to nie uda, najczęściej dlatego, że mąż nie zadaje sobie żadnego trudu, aby jej w tym pomóc - pozostaje oziębła. Bywa i tak, że to, co zaniedbał mąż, zostaje nadrobione przez innego mężczyznę."

poniedziałek, 25 stycznia 2016

Jak palić głupa na audycie

Podstawowe certyfikaty ISO to w dzisiejszych czasach już standard. Dla niezorientowanych - jest to taka norma, która z jednej strony każe nam oszczędzać papier, a z drugiej produkować tony makulatury do wglądu audytora. Drukuję instrukcje, pada dąb, drukuję raporty - pada sosna, PPAPy - świerki jak zimowe kwiaty. Audytor natomiast to taka osoba, która chodzi i szuka niezgodności, przed jego wizytą wszyscy dostają nagłego ataku biegunki, a po - następują płacze, histeria i wypowiedzenia (pada modrzew). Jeżeli jesteś typem księgowej z nerwicą natręctw i bez życia prywatnego, to prawdopodobnie masz porządek w dokumentacji i nie masz się czego obawiać, jeżeli nie - trzeba zdać się na kreatywność. W końcu co to jest, jeśli pracujesz w biurze we firmie, to na pewno zadeklarowałeś swoją kreatywność na rozmowie czy w CV. Poniżej kilka pomysłów na pomyślne przejście audytu w przypadku, kiedy nie miałeś stażysty, na którego można było zrzucić robotę nie ogarnąłeś papierologii.



1. Użyj uroku osobistego. Załóż bluzkę z dekoltem, push up i pochyl się ostentacyjnie nad przeglądanymi właśnie dokumentami, mówiąc coś w stylu "och, pan ma tyle doświadczenia, jest pan takim specjalistą, rozumie pan coś z tego?" Analogicznie jeśli mamy do czynienia z audytorką, wysyłamy do niej najprzystojniejszego typa w firmie, który powinien w kluczowym momencie wyszeptać zmysłowym tonem coś o tym, że audyt długi (a wieczór jeszcze dłuższy), że zmęczenie i że masaż karku.

2. Nakarm audytora. Jedzenie z cateringu bywa smaczne albo i nie, ale nikt nie oprze się domowemu comfort food. Audytor uraczony własnoręcznie zrobionymi przez pracowników naleśnikami i kakao przypomni sobie czasy dzieciństwa i rozpłynie się w błogim ciepełku domowego ogniska, zapominając o obowiązkach.

3. Odwróć jego uwagę. Kiedy audytor zastanie jakąś dziwną sytuację, np. pracownika z ręką wkręconą w maszynę, wskaż palcem inne miejsce i zawołaj "mój Boże, przecież to słynny aktor amerykański Nicolas Cage!" Ewentualnie daj mu tablet z komentarzem "hehehe, śmieszne koty w internecie".

4. Zastosuj dywersję. Zadzwoń z karty pre-paid na policję z informacją, że w firmie podłożono bombę. Kartę podrzuć następnie audytorowi do teczki.

5. Udawaj chorego psychicznie. Zacznij krzyczeć i uderzać głową w ścianę, słysząc komunikat z głośników połóż się na ziemi, zakrywając głowę rękami i wołając "o nie, znowu te głosy". W ostateczności rzuć się na audytora, najwyżej wyśle się później stażystę, który przeprosi i wyjaśni, że kolega miał załamanie nerwowe.

6. Użyj substancji psychoaktywnych. Dawka LSD dodana do kawy spowoduje, że w raporcie znajdą się takie niezgodności jak fioletowe gąsienice pełzające po biurze tudzież pracownicy przeistaczający się w godzinach pracy w muszle klozetowe, zabytkowe armaty i gustowne czajniczki z chińskiej porcelany. Jeśli trafisz na wyjątkowy beton, zamiast psychodelików użyj tabletki gwałtu.

7. Znajdź słaby punkt audytora. Poszukaj wcześniej informacji na facebooku lub przukupując kogoś z jego otoczenia i w kluczowym momencie zagadaj o odpowiednią rzecz. Zadanie jest najłatwiejsze, jeśli audytor biega maratony albo jest weganinem. Sprawdza się również zapytanie o psa/kota/dziecko, z zainteresowań najlepiej działa wędkarstwo ("czy uważa pan, że sum jest królem polskich rzek?"), jak również tematy polityczne. Tutaj zależnie od poglądów audytora można zacząć dyskusję od niemiecko-żydowskich sprzedawczyków, którzy rozkradają Polskę, od tego, jak socjalizm niszczy przedsiębiorców i jak działa wolny rynek, albo od tego, czy imigranci to fajne chłopaki, czy banda potencjalnych gwałcicieli i czy biała rasa upadnie.

8. Stwórz procedurę, której nikt nie rozumie. Koniecznie przygotuj schemat blokowy, który przedstawisz z mądrą miną, wprowadzając liczne dygresje. Każdy dokument powinien obiegać całą firmę co najmniej trzy razy i wymagać podpisów zarządu, wszystkich menadżerów, kadrowej Grażyny (która jest żywą skamieliną i wyłania się spod ziemi tylko w czasie pełni), ochroniarza oraz sprzątaczki. Audytor nie będzie się sapał, żeby nie wyjść na głupiego. Procedura jest, więc na chuj drążyć temat?

9. Zagadaj audytora na śmierć. Tutaj warto skorzystać z pomocy wyżej wymienionej pani Grażyny. Od kwestii merytorycznych należy płynnie przejść do rozważań, czy na niedzielną GOŚCINĘ podać kurczaka czy schab, rozważyć ceny owego schabu w Biedrze i w Tesco, zastanowić się nad zaproszeniem kuzynki starszej siostry sąsiadki wujka Mietka, która niedawno urodziła i jak ją potraktowali w państwowym szpitalu, ona po studiach a roboty ni ma, no ni ma panie, co zrobisz jak nic nie zrobisz.

10. Zwal winę na zarząd. Jeśli wszystkie środki zawiodą, pozostaje ostatnia deska ratunku: "prezes tak kazał, a on jest głuchoniemy/nie mówi po polsku/ma 120 lat".
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...