środa, 16 lipca 2014

Zgłaszam do prokuratury

Świadomość prawna w społeczeństwie polskim nie przestaje mnie zadziwiać, poniżej trzy przykłady.

1. - Dzień dobry, z tej strony PRAWNIK, Janina jakaś tam. Proszę pani, podpisałam nową umowę na ten telefon dwa dni temu, jak mogę od niej odstąpić?
- Ale z tego co widzę, telefon jest na kancelarię.
- No tak, ale mam dziesięć dni na odstąpienie.
- W przypadku umów na firmę nie obowiązują przepisy ustawy o ochronie niektórych praw konsumentów.
- Proszę mnie nie pouczać, ja znam swoje prawa i wiem, że mogę odstąpić!
- Ale definicja konsumenta z kodeksu cywilnego wskazuje, że konsumentem jest osoba fizyczna...
- Pani jest niekompetentna, ja znam swoje prawa! [jeb słuchawką]


2. - Dzień dobry, mam zablokowany telefon, ale już zapłaciłam, a swoją drogą proszę mi wskazać podstawę prawną, bo blokowanie połączeń jest niezgodne z prawem.
- Jak to niezgodne z prawem?
- Bo ja byłam u radcy prawnego i się dowiedziałam, że nie możecie blokować, firma działa w tym momencie bezprawnie.
- Z tym że w regulaminie, który pani zaakceptowała...
- To że wy sobie coś napiszecie w regulaminie, to nie znaczy, że prawo na to pozwala!
- Raczej wszyscy operatorzy tak działają...
- Proszę pani, jak ludzie kradną ze sklepu, to też mi pani powie, że skoro tak jest, to jest zgodne z prawem?

3. I na koniec mój osobisty hicior. Klientka zamówiła biały tablet, przysłali jej czarny. Proponuję reklamację sprzętu, wymianę na biały itp. Myślicie, że na to poszła? Otóż nie, znalazła lepsze rozwiązanie.
Otóż znająca swoje prawa klientka wymyśliła, że pójdzie z tym tabletem NA POLICJĘ zgłosić oszustwo. Policjant spisze oficjalny protokół stwierdzający, że otrzymała tablet w innym kolorze i będzie miała DOWODY PRZESTĘPSTWA dla prokuratury. Na moją sugestię, że raczej nie jest to przestępstwo i że sprawa cywilna i takie tam (ogólnie pojechałam jej trochę prawniczym bełkotem, bo nie wytrzymałam), stwierdziła - jakżeby inaczej - że zna swoje prawa i nie mam jej pouczać. I jeb słuchawką.

piątek, 11 lipca 2014

Beka z Harlana Cobena

Książki Harlana Cobena cieszą się niesłabnącą popularnością i nie ma się co dziwić, bo są to pozycje, które pochłania się w jeden wieczór. Lekkie, łatwe i przyjemne, mniejsza z tym, że po zakończeniu lektury nie pamięta się ani tytułu, ani imion głównych bohaterów. Tak czy inaczej thrillery medyczne i mało ambitne kryminały to jedna z moich guilty pleasures - niektórzy oglądają telenowele, a ja czytam te suchary o bezdusznych koncernach farmaceutycznych i superzabójcach łamiących ludziom karki małym palcem stopy. Nie jest to dobra literatura, nie ma więc sensu zwracać uwagi na drobne nielogiczności fabuły, jak i na ogólny marysuizm głównych bohaterów.

Ale to, co ostatnio czytałam, przebija wszystko i postanowiłam wypunktować, dlaczego przy lekturze raz za razem robiłam klasycznego facepalma.
Tytuł książki, który musiałam oczywiście sprawdzić, bo nie pamiętałam, to "Klinika śmierci", co samo w sobie zapowiada, że będzie grubo. Ale po kolei.

1. Główna bohaterka jest ambitną dziennikarką, która nie waha się poruszać tematów tabu, narażać się wysoko postawionym osobom itp. Mimo młodego wieku błyskawicznie pnie się po szczeblach kariery i jest największą gwiazdą najpopularniejszej w kraju stacji telewizyjnej. Jest oszałamiająco piękna, ma blond włosy, uderzająco błękitne oczy i figurę modelki Victoria's Secret. Dodatkowo jest błyskotliwie inteligentna i niepełnosprawna w nieznacznym stopniu, bo chodzi o kuli, co znosi z wielką cierpliwością i nie pozwala się w niczym wyręczać. Ma w chuj kasy.

2. Siostra głównej bohaterki pracuje w agencji reklamowej, ale równo doi z pieniędzy bogatego ojca. Jest oszałamiająco piękna, ma śniadą cerę, czarne włosy i figurę modelki Victoria's Secret (bez kitu, schemat jak z kreskówki o dobrej i złej księżniczce). Jest wredną suką i ostentacyjnie próbuje odbić siostrze męża. Puszcza się na prawo i lewo, nie wahając się uprawiać seksu dla korzyści materialnych, awansu itp., ale okazuje się, że za jej przedmiotowym podejściem do mężczyzn kryje się wrażliwe i zranione serce. Ma w chuj kasy.

3. Mąż głównej bohaterki jest zabójczo przystojnym zawodowym koszykarzem. Bardzo kocha żonę, o czym wspomina za każdym razem, gdy jej siostra macha mu cyckami przed nosem. Mimo licznych obowiązków uprawiają seks gdzie popadnie po kilka razy dziennie i bardzo starają się o dziecko, którego brakuje im do pełni szczęścia. Ma w chuj kasy.

4. Ojciec głównych bohaterek, bezduszny polityk konserwatywnej partii. Kocha swoją rodzinę, ale ponad nią przedkłada karierę polityczną i reputację w parlamencie. Hipokryta ukrywający bez skrupułów niewygodną prawdę. Ma w chuj kasy.

Poza tym mamy jeszcze następujące postacie: psychopatyczny superzabójca w garniturach Hugo Bossa, żywiący się kawiorem i Don Perignon, zwracający się do kobiet per "mała"; nawiedzony kaznodzieja piętnujący współczesny świat za rozpustę i ciągnący kasę od zaślepionych wyznawców; twardy glina pijący whisky; roztargniony naukowiec w niemodnych ciuchach.

Raczej nie spodziewam się po tego typu książkach wyrafinowanych profili psychologicznych i nie po to też je czytam... No ale bez przesady. Nie chodzi też o to, żeby głównym bohaterem był gruby pracownik stacji benzynowej mieszkający na zapleczu sklepu, ale obsadzenie w roli dobrego bohatera przynajmniej kogoś wyglądającego normalnie byłoby nie od rzeczy.

P.S. U Mastertona występuje coś podobnego w wersji porno, te samozaciskające się waginy i penisy do kolan... Ale o tym może innym razem.

środa, 9 lipca 2014

Sailor Moon - nowa seria

Ponieważ jutro się bronię i powinnam czytać o prawie gospodarczym, poczytałam jak dotąd o nieletnich mordercach, jakichś metalowych kulach sprzed dwóch miliardów lat, napoczęłam "Dziewczyny atomowe" i zapoznałam się z nowo nakręconym odcinkiem Sailor Moon.
Co jak co, ale Sailor Moon to była magia. Pamiętam, że chodziłam do zerówki na zmiany (trochę jak teraz, tylko w zerówce nie miałam nocek) i oczywiście popołudniówki były najfajniejsze, bo przedtem siedziałam u babci, żarłam pałeczki lodowe, maczugi i inne gówna, oglądając bezczelnie odmóżdżającą ramówkę Polsatu, obejmującą wówczas sporo chińskich bajek i meksykańskich telenowel. Jakieś Candy Candy, klasyki typu "Mała Księżniczka" i Juliusz Verne poprzerabiane na kiepskie anime, Luz Clarita i inne programy dla upośledzonych.


Jaki paździerz xD W sumie nawet nie pamiętam, o czym to było, ale tej czołówki nie zapomnę.

Moja mama była raczej przeciwna oglądaniu chińskich bajek, które uważała za głupie. W sumie nie sposób nie przyznać racji. Jakoś na pierwszym roku wzięłam się ponownie za Czarodziejkę i stwierdziłam, że to faktycznie jest mega głupie. Ale za to jakie fajne. W końcu wykończyła mnie słaba jakość i ta dziwna lektorka, ale moja współlokatorka obejrzała twardo wszystkie serie. Na polskiej wikipedii jest dużo ciekawych informacji o kwiatkach z polskiego przekładu Sailor Moon, m.in. wyjaśnienie, dlaczego swego czasu dziewczyny wykrzykiwały jakieś pierdoły typu "groch fasola".


(Zawsze byłam Czarodziejką z Merkurego, bo też miałam krótkie włosy i dobrze się uczyłam. Jeśli natomiast chodzi o Power Rangersów, to byłam różową.)

Za trzecim razem pogłoski o nowej serii okazały się wreszcie prawdziwe i mam okazję, by oglądać stuningowaną Czarodziejkę od pierwszego odcinka. Wrażenia jak najbardziej pozytywne. Po pierwsze - fabuła pozostała niezmieniona, czyli bezdennie głupia (rusza megawyprzedaż biżuterii, babki rzucają się jak stonka na łęcinę, a później okazuje się, że wszystkie stały się marionetkami demona wcielonego we właścicielkę sklepu). Po drugie - niezmienione pozostały też te wszystkie tępe gagi ze spadaniem ze schodów, jedzeniem na lekcji i beką z klasowego kujona. I nadal strasznie mnie to bawi.


Jak widać, w nowej wersji dziewczyny są zdecydowanie bardziej odpicowane. Animacja jest bardziej profesjonalna, co niby jest fajne, ale stara wersja miała pod tym względem swój urok - te wielkie krople na mordach pojawiające się w chwilach zdenerwowania... Plus inne dziwne przejawy mimiki postaci, pojawiające się szczególnie w chwili kolejnej wtopy Bunny.
Mimo ewidentnej głupoty Czarodziejka ma pozytywne aspekty i jakbym miała córkę czy coś, to bym jej puszczała. Przede wszystkim ten odwieczny, poprawiający samoocenę schemat nieogarniętej, niedocenianej osoby odkrywającej swoje super moce. Cały czas czekam, aż mi się to w końcu przytrafi, a tu dupa.
Równie istotny jest jednak wątek girl power. Nie da się ukryć, że Bunny i jej koleżanki to maksymalne pustaki, ale jak przychodzi co do czego, okazuje się, że ważna jest dla nich ludzkość, rodzina, bóg honor ojczyzna, prawdziwa przyjaźń itp. A w openingu nowej serii pojawia się tekst, że "nie jesteśmy beznadziejnymi dziewczętami, które potrzebują ochrony mężczyzny" (cytuję za fanem chińskich bajek, który zrobił przekład). Schematy pomału się zmieniają, ale do niedawna w europejskich produkcjach dla dzieci ciężko było o silne postacie dziewczyn/kobiet, a to się ceni.


P.S. Powinnam chyba jeszcze napisać o tym, jak bardzo mam wyjebane na mundial, więc piszę. Mam wyjebane na mundial mocno.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...