poniedziałek, 29 września 2014

Prawdziwa historia Doktora Fausta

Przy okazji przeglądania starych fotek znalazłam komiks, który narysowałam na polskim w liceum podczas omawiania Fausta.





A tu rysunki z lekcji historii:



niedziela, 28 września 2014

Dlaczego lubię architekturę PRL-u

Było o sztuce współczesnej, tym razem o architekturze. Doceniam gotyk, ale po jakimś czasie człowiek rzyga tą starością i czerwoną cegłą. Wycieczki chodzą i przeżywają, że łooo, że mój kraj taki piękny, a tymczasem studenci i pracownicy marzną w tych pięknych budynkach, bo nie można nic zrobić bez zgody konserwatora zabytków, które to zabytki z kolei stoją smętnie przytłoczone bannerami Subwaya, Biedry i Pizza Hut, że o bankach nie wspomnę. Niemniej jednak lubię to uczucie, kiedy siedzę w pubie w piwnicy i uświadamiam sobie, że opieram się o XIV-wieczne cegły.

Bardzo ciekawy wywiad ku refleksji. PRL stał się synonimem brzydoty i tandety, tymczasem warto spojrzeć na niektóre budynki świeżym okiem i docenić urok modernizmu, jego surowość i prostotę. Głównym założeniem była zresztą funkcjonalność oraz rozwiązania całościowe i tego nie sposób odmówić osiedlom z wielkiej płyty, gdzie mamy i punkty handlowo-usługowe i tereny zielone, podczas gdy z nowiutkich, deweloperskich mieszkań nierzadko trzeba dymać spory kawał do głupiego spożywczaka.

Budynek restauracji Zamkowej jest zaniedbany, ale bardzo ciekawie wkomponowuje się w panoramę nad Wisłą. Jeden z lepszych przykładów zestawienia nowej architektury w zabytkową, które nie zaburza całokształtu, a nawet wręcz przeciwnie - uatrakcyjnia go.



Podobnie Centrum Sztuki Współczesnej (to już przykład całkiem nowy) świetnie wpasowuje się w gotycko-krzyżacki klimat, bez udziwniania i bez dosłownych odwołań do dawnej architektury.



Z kolei artystki Aleksandra Sojak-Borodo i Katarzyna Skrobała przygotowały jakiś czas temu fantastyczną wystawę przedstawiającą architekturę osiedla Rubinkowo. Bez kitu uwielbiam Rubinkowo, pozbyłabym się tylko tandetnych pastelowych elewacji i przerobiła wszystko na szaro. Szczególnie PRL-owskie pawilony handlowe byłyby genialne, gdyby pozostawić je w niezmienionej formie, bez tandetnych bannerów i kolorków w klimacie groszkowej zieleni. Poniżej jeden z moich ulubionych bloków.



Wystawa już się zakończyła, w galerii Wozownia można jednak cały czas kupić pocztówki z Rubinkowa, które są zdecydowanie ciekawszą pamiątką niż kolejna focia z osiołkiem czy flisakiem. Galeria mieszcząca się na ulicy Ducha Świętego na Starówce jest kameralna i prezentuje prace mniej znanych artystów niż pobliskie CSW, wstęp kosztuje grosze, a we wtorki i niedziele jest darmowy.

Pod względem czysto wizualnym doceniam również toruńską skarbówkę.



Z kolei ze względu na widoki takie jak poniżej wyburzyłabym wszystkie kościoły wybudowane po 1950. A starsze przerobiła na kluby, lofty i galerie, ale to swoją drogą.



Dodajmy do tego budynek rektoratu UMK, jest masakryczny, przytłaczający, bezosobowy. I ma moc.



Zawsze lubiłam też usiąść z książką przy fontannie pod Biblioteką Główną. Piękna prostota formy, a w środku dużo światła i przestrzeni.



Parafrazując Grochowiaka mogę stwierdzić, że wolę współczesność - jest bliżej krwiobiegu. Wolę proste formy równoległe niż kolumienki, wieżyczki i popierdółki. Wolę skromny relief z dzieckiem na koniku niż ołtarz Wita Stwosza.



P.S. Na budynku powyżej widnieje - a przynajmniej widniało - graffiti o treści "w tym miejscu życie jest pogmatwane", nie wiem czemu, ale zawsze mnie to rusza.

sobota, 27 września 2014

Problem oszołomów ze zwierzęcym seksem

Foteczka zrobiona parę lat temu w zole w Warszawie:



Taka sytuacja, jakiś dzieciak dopytywał ojca, czemu jeden słoń opiera się o drugiego, na co ojciec odparł, że był zmęczony i chciał się oprzeć :D Można i tak, aczkolwiek uważam, że byłby to dobry moment na uświadomienie, w końcu co komu szkodzi powiedzieć dzieciakowi np. że w ten sposób powstają małe słoniki. Czy coś w tym stylu, nie trzeba od razu robić wykładu o penisach, waginach i plemnikach, tylko dostosować wyjaśnienie do wieku dziecka.

W tym kontekście cała akcja z rozdzieleniem osiołków w poznańskim zole dziwi tym bardziej, nie będę się rozwodzić, jak bardzo trzeba mieć nawalone we łbie, żeby robić problem z tego, że zwierzęta uprawiają seks. Tak w ogóle to litości, jakoś całe pokolenia dzieciaków na wsi (i nie tylko, bo mamy też osiedlowe psy i koty) widywały regularnie kopulujące zwierzęta i jakoś nie mają przez to skrzywienia. Ale cóż - musiały się znaleźć jakieś mimozowate pipy, które nie potrafią stosownie do wieku dziecka wyjaśnić sprawy, tylko podnoszą lament, że osiołki uprawiają seks. Plus kolejna pipa na stanowisku, która postanawia się wylansować na tej sprawie.

Jeśli komuś kopulacja osłów czy słoni wydaje się obsceniczna i nieprzyzwoita, to ma problem ze sobą. To nie jest pornol ze zwierzętami dostępny na jakiejś podejrzanej stronce dla fapających wyrzutków społeczeństwa, tylko kwintesencja natury. Równie dobrze można by się oburzać, że zwierzęta wydalają, wymiotują czy jedzą inne zwierzęta.



Ryś siedzący nad pawiem w zole w Toruniu.

Proponuję powiesić osłom krzyż i zalegalizować ich związek, jednocześnie wycofać ze szkół edukację seksualną, a dzieci trzymać w domu i zawozić tylko do kościoła, gdzie nie będą narażone na niesmaczne widoki. Dodatkowo na wsiach zainstalować monitoring i karać mandatem gospodarzy, których zwierzęta ośmielą się robić cokolwiek niedozwolonego poza zamkniętą stodołą. A pandy niech wyginą, w końcu moralność ważniejsza niż rozmnażanie.

Ludwig Van nie ma domu

Biorę w ramiona tęczę, fosfor, sztuczny marmur
pod katedralnym łanem plastikowych kwiatów,
wciągamy życie aż do bólu zatok.
Ty jesteś Ziggy Stardust,
hołd rodzącym się światom.

Budzą mnie huczne dzwony, chemiczne mgławice,
cielesna maszyneria wzajemnych odlotów.
Zaczynam święto wściekłym, kończę na orbicie.

Jak Ludwig Van nie ma ojczyzny
i jego domem jest kosmos,
tak ja mieszkam pod mostem,
patrząc przez ślepy pryzmat
na ciała mych bladych książąt.

I zapomniałam dawno schemat czułych wyznań,
gdy pod wzniosłą kopułą z alabastru krążą
radzieckie satelity i zdarta bielizna.
Zapomnij sensu i celu;
Ludwig Van nie ma domu,
zasypia pod perygeum.


21.03.2011



poniedziałek, 22 września 2014

Caves of Androzani - pierwsze podejście do klasycznych Doktorów

Ciężko się zabrać za klasyczne serie Doktora. Po pierwsze, ze względu na ilość odcinków wprost nie do ogarnięcia, po drugie fakt, że pierwsze sezony to de facto program dla dzieci z lat 60., po trzecie - jest lipa z napisami, zasadniczo oglądam z angielskimi (żeby zrozumieć kosmitów i Szkotów), ale rzadko kiedy są dobrze zsynchronizowane. Zazwyczaj ludzie polecają oglądanie od dwunastego sezonu i czwartego Doktora, żeby nie robić sobie pod górkę z zaginionymi odcinkami i żeby wstępnie ominąć najgorszy paździerz, poza tym Baker tak bardzo kultowy. Pewnie wezmę się za jakiś czas, póki co wyczytałam w paru miejscach, że cztery odcinki kończące sezon 21. pod wspólnym tytułem "The caves of Androzani" są jakieś mega, więc obejrzałam.

I teraz tak: fabuła istotnie jest mega. Doktor i jego towarzyszka Peri trafiają na planetę Androzani Minor, będącą źródłem cennej substancji zwanej spectrox, produkowanej przez żyjące w podziemiach planety nietoperze. Spectrox zapewnia wieczną młodość, a rywalizują o niego Trau Morgus, chciwy właściciel korporacji nadzorujący prace kopalń z sąsiedniej Androzani Major, oraz Shiraz Jek, tajemniczy zamaskowany naukowiec prowadzący tajne badania w jaskiniach Androzani. Morgus dysponuje własnymi siłami wojskowymi na Minorze, Shiraz Jek natomiast produkuje androidy, imitujące dowolną osobę i gotowe spełnić każdy jego rozkaz.

Konkurencja jest wyrównana, każdy z oponentów ma swoje interesujące i niejednoznaczne moralnie motywacje, a Doktor i Peri trafiają w sam środek tego burdelu, najpierw pojmani przez armię Morgusa, a potem uwięzieni przez Shiraza. Dodatkowo mamy najemników handlujących na lewo spectroksem, dziwną bestię, kryjącą się w jaskiniach, oraz królową nietoperzy, której mleko stanowi jedyną odtrutkę na nieprzetworzony, toksyczny spectrox. Fabuła toczy się dynamicznie, do tego stopnia, że ciekawa dalszej akcji obejrzałam cztery odcinki ciurkiem bez chodzenia po kawę i sprawdzania fejsa.



Wszystko to nie zmienia faktu, że jest to srogi paździerz. Serio, jako fanka Dziewiątego, Cronenberga i starej "Planety małp" sądziłam, że biedna realizacja po mnie spłynie, a tu zonk. Nie ruszyli mnie Slytheeni, nie ruszył mnie Strax (btw widziałam wczoraj w tramwaju faceta, który wyglądał jak Strax, normalnie chciałam mu zrobić zdjęcie), ale efekty specjalne z lat 70. to dla mnie zbyt wiele. Spasiony jamnik moich sąsiadów jest bardziej przerażający niż bestia czająca się w mrocznych podziemiach Androzani, po prostu nie osiągnęłam jeszcze takiego skillu nerdostwa, żeby to ogarnąć.

Jeśli chodzi o sceny walki, to najlepszym sposobem na pokonanie przeciwnika jest złapanie go za ramiona i szarpanie, aż padnie na glebę. Do tego dochodzą absurdalnie seksistowskie motywy, cała rola Peri opiera się na byciu uroczą, mdleniu, machaniu kończynami gdy kolejny przeciwnik niesie ją niczym bezwolną kukieł i krzyczeniu "Doctor! Help me!". Nie ukrywam, że ma to pewien urok, szczególnie wątek Peri i Shiraz Jeka jest z lekka sadomasochistyczny.



Ogólnie największym plusem "Caves of Androzani" jest Shiraz Jek. Postać tajemnicza, wielowymiarowa, genialna, o głębokich motywacjach, które wyjaśniają się stopniowo. Piąty Doktor - nie mój klimat. Jest bohaterski, odważny, ale przy tym szalenie kulturalny, raczej spokojny, taki typ młodego arystokraty, pozbawiony nutki szaleństwa. Aczkolwiek seler w butonierce jest spoko, jak będę gdzieś szła w marynarce, to też sobie umieszczę nać selera w kieszonce, żeby każdy się głupio pytał o co chodzi.

Na zachętę trailer:

Poradnik uśmiechu. Jak zrobić z łososia.

Gravlax - brzmi jak jedzenie kosmitów, a jest to starożytne danie Wikingów, robione z łososia, marynowanego tradycyjnie w dupie wieloryba. Tak przyrządzony łosoś ma o wiele bogatszy smak niż zwykły wędzony. Robi się trzy dni, a potrzebujemy tylko surowego łososia, grubej soli, cukru, kopru i cytryny.

Dzień 1



Robimy mieszankę soli i cukru w proporcji mniej więcej 2/1. Łososia pozbawiamy skóry, którą następnie zanosimy pod blok dla kotków.



Obkładamy łososia ze wszystkich stron mieszanką (byle grubo), zawijamy w folię i wkładamy na noc do dupy wieloryba. W przypadku braku dupy wieloryba można wstawić do lodówki.



Dzień 2

Wyjmujemy łososia, który w międzyczasie zmniejszył objętość i puścił sok. Odsączamy go i ponownie obkładamy grubo, tym razem pokrojonym koprem.



I na kolejną noc do folii i dupy wieloryba.

Dzień 3

Pozbywamy się kopru, łososia ponownie umieszczamy na folii i wyciskamy cytrynę razem z miąższem, dajemy również trochę oleju. Polecam rzepakowy tłoczony na zimno, jako mieszkańcy chłodniejszych rejonów jesteśmy ewolucyjnie przystosowani do jego spożywania, a nie jakieś tam oliwy z oliwek. Wikingowie nie mieli cytryn, prawdopodobnie radzili sobie z tym problemem umieszczając rybę na kolejną noc pod pachą.



Wpierdalamy pokrojone w plasterki na krakersikach, można przygotować do tego sos koperkowy czy musztardowy, a jak ktoś jest leniwy jak ja, to polecam sos tatarski Ocetix. Dobrze komponuje się z mocniejszym alko, niestety w krajach Wikingów aktualnie jest taka sytuacja, że jak kupujesz za dużo, to przychodzi do ciebie opieka społeczna i pyta, czy masz jakiś problem. Stąd też dużą popularnością cieszy się zacier w proszku do robienia bimbru. My na szczęście nie mamy takiego problemu, więc wystarczy wyprawa do Borysa.
Gravlax dobrze wchodzi również ze śmiercionośnym narkotykiem koloru zielonego, zwanego w niektórych kręgach bakłażanem. Ale to w sumie dotyczy każdego jedzenia.

środa, 17 września 2014

Listen (spoilery)

Wyjątkowo zgadzam się z większością fandomu i uważam najnowszy odcinek Doktora, "Listen", za jeden z najlepszych ever. Serio. "Podróż do wnętrza Daleka" zachwyciła mnie pod wieloma względami, odcinek w starym dobrym stylu, w dodatku nawiązujący do Dziewiątego, ale dupy mi nie urwał. "Robot z Sherwood" - zabawny, sympatyczny, z ładną klamrą kompozycyjną, absolutnie cudowny Dwunasty walczący łyżką i średniowieczne roboty... Ale jakoś wolę odcinki toczące się współcześnie bądź w przyszłości niż te typowo historyczne. "Listen" mnie powaliło od początkowego wykładu, poprzez interesujący wątek randkowy i szaloną, niebezpieczną ciekawość Doktora, po puentę - jak na mój gust nieco zbyt sentymentalną, ale bardzo dobrze podsumowującą całość. Fantastic.



Po pierwsze: sam pomysł z istnieniem stworzenia, które ewolucyjnie wykształciło umiejętność ukrywania się do tego stopnia, że nikt nie wie o jego istnieniu, jest tak bardzo creepy.
Po drugie: fakt, że Doktor zamierza zbadać sprawę, nie zważając na własne bezpieczeństwo i mając wywalone na opinię społeczną, ujawnia po raz kolejny jego inność, egoizm i wyobcowanie. W porównaniu z dwoma poprzednikami jest prawdziwym kosmitą, jest samotnym geniuszem. Kwestia "I want to know" ma moim zdaniem szansę stać się kultowym cytatem.
Po trzecie: Clara zaczyna się rozkręcać i posiadać osobowość, zarzut idealności i bycia Mary Sue traci rację bytu, biorąc pod uwagę fakt, że gadatliwością i bezmyślnością potrafi zepsuć dobrze rokującą relację. Nareszcie jest Clarą, a nie Impossible Girl. Wątek z Dannym Pinkiem jest o tyle interesujący, że nie jest to kolejny Rory/Mickey, który lata za dziewczyną i konkuruje z Doktorem, lecz posiada własną historię, własne problemy i traumy. Liczę na rozkręcenie wątku i co najmniej kilka podróży z udziałem Danny'ego.
Po czwarte: Fabuła jest cudownie spójna, pozbawiona dziur, a przy tym nie zwalnia ani na chwilę. Nie ma ani jednej zbędnej sceny w tym odcinku, wszystko jest dopięte na ostatni guzik, a przy tym pozostawia pole do popisu dla wyobraźni, porusza i daje do myślenia. Szalenie spodobał mi się wątek pierwszego podróżnika w czasie w historii Ziemi, który omyłkowo utknął w dalekiej przyszłości jako ostatnia istota ludzka. Znowu creepy.



Najlepsze cytaty:

Listen! Question! Why do we talk out loud when we know...we're alone?
Conjecture... because we know we're not.
Evolution perfects survival skills.
There are perfect hunters. There is perfect defence.
Question - why is there no such thing as perfect hiding? Answer! How would you know?
Logically, if evolution were to perfect a creature whose primary skill were to hide from view -
how could you know it existed?


Posłuchaj!Pytanie! Dlaczego mówimy na głos,kiedy wiemy... że jesteśmy sami?
Przypuszczalnie... ponieważ wiemy, że nie jesteśmy.
Ewolucja zachowuje umiejętności potrzebne do przetrwania.
Istnieją doskonali drapieżnicy. Istnieje doskonała obrona.
Pytanie: dlaczego nie ma czegoś takiego, jak doskonałe ukrycie? Odpowiedź! Skąd możemy wiedzieć?
Logicznie rzecz ujmując, jeśli ewolucja wytworzyła istotę, której zasadniczą umiejętnością jest ukrywanie się,
skąd można wiedzieć o jej istnieniu?


Początkowy wykład Doktora sama w sobie stanowi zapowiedź, że będzie grubo. Spodziewałam się kolejnych tajemniczych istot w rodzaju Ciszy czy Płaczących Aniołów, ale z drugiej strony fakt, że kwestia ta pozostała niewyjaśniona, bardzo mocno oddziałuje na wyobraźnię. Niemniej jednak mam cichą nadzieję, że w kolejnych odcinkach przewinie się jeszcze wątek perfekcyjnego ukrycia. Jest zbyt dobry, żeby zakończył się na tym jednym.


Doctor: Your childhood! The West Country Children's Home. Gloucester - by the ozone level and the drains, mid-'90s.
You must have been here when you had the dream.

Clara: Never been to Gloucester in my life and I've never lived in a children's home.
Doctor: You probably just forgotten - have you seen the size of human brains, they're hilarious.

Doktor: Dom dziecka West Country. Gloucester - sądząc po poziomie ozonu i studzienkach kanalizacyjnych, połowa lat 90. Musiałaś tu być, kiedy przyśnił ci się sen.
Clara: Nigdy w życiu nie byłam w Gloucester. I nigdy nie byłam w domu dziecka.
Doktor: Pewnie zapomniałaś. Widziałaś wielkość ludzkich mózgów, przekomiczne.

Złośliwy stary pierdziel <3 Rozbraja mnie jego nieogarnięcie i brak taktu, ale w końcu to zagubiony kosmita po przejściach, a nie miły facet do porandkowania. Dobry kierunek rozwoju postaci i miła odmiana po Jedenastym.



Doctor: I can't find him. Can you find him?
Clara: Find who?
Doctor: Wally.
Clara: Wally? He's nowhere in this book. It's not a Where's Wally one.
Doctor: How would you know? Maybe you just haven't found him yet.
Clara: He's not in every book.
Doctor: Really? Well, that's a few years of my life I'll be needing back.

Doktor: Nie mogę go znaleźć, ty potrafisz?
Clara: Znaleźć kogo?
Doktor: Wally’ego.
Clara: Wally’ego?
Doktor: Nie ma go w tej książce.
Clara: Bo to nie jest „Gdzie jest Wally?”.
Doktor: Skąd wiesz? Może po prostu jeszcze go nie znalazłeś.
Clara: Nie w każdej książce jest.
Doktor: Naprawdę? No to chyba kilka lat z mojego życia będę musiał jakoś odzyskać.

I ponownie: dzieją się przerażające rzeczy, a Doktor szuka Wally'ego i wali tekstami z dupy. Jak dotąd w nowym sezonie wyrażał już pogardę dla przytulania, przekomarzania się i instynktu rodzicielskiego. Mili ludzie to zaraza.


Let me tell you about scared. Your heart is beating so hard, I can feel it through your hands. There's so much blood and oxygen pumping through your brain, it's like rocket fuel. Right now, you could run faster and you could fight harder, you could jump higher than ever in your life, and you are so alert it's like you can slow down time.
What's wrong with scared? Scared is a superpower.


Opowiem ci jak to działa. Twoje serce bije tak szybko, że mogę to wyczuć na twojej ręce. Do twojego mózgu dociera tak mnóstwo krwi i tlenu, to jak paliwo rakietowe. Właśnie teraz możesz biegać szybciej, walczyć lepiej i skakać wyżej niż w jakimkolwiek innym momencie i jesteś tak uważny, że czujesz, jakby czas zwalniał. Co złego jest w strachu? Strach to supermoc.

Ważna nauka: negatywne emocje są tylko ewolucyjnym przystosowaniem dla obrony przed niebezpieczeństwem. Jako że jestem znerwicowanym człowiekiem z racjonalnym podejściem do rzeczywistości, niejednokrotnie bardzo pomogła mi ta świadomość. I za to uwielbiam Doktora.


Clara: Jesteś idiotą.
Doktor: Wiem.




niedziela, 14 września 2014

Kosmos w Zachęcie

Uwielbiam sztukę współczesną, dawną w większości hejtuję (muszę ogarnąć sobie jakiś terminarz hejtu, bo się nie wyrabiam). Pospolity pogląd na sztukę współczesną głosi, że jest to biały kwadrat na białym tle (też nie lubię abstrakcji, ale u Malewicza chodziło o fakturę, do kurwy nędzy) bądź też genitalia na krzyżu (praca przeciętna, standardowo nagłośniona przez oszołomów, którzy nigdy nie widzieli fiuta, ale sam przekaz ciekawy). Jak również, że ŁO JEZU CO TO JEST MOJA CÓRKA LAT 7 MOGŁABY TO NARYSOWAĆ. Ale jakoś nie narysowała, głupia krowo.

No dobra, wyżyłam się. Kilkaset lat temu mogliśmy se namalować Maryjkę albo pejzaż, albo scenkę rodzajową, przy czym jeśli Maryjka miała inny atrybut niż zwykle, to już się nie nadawała do powieszenia w kościele. Jeśli gdzieś pojawiła się goła dupa poza kontekstem mitologicznym, brudny, brzydki i biedny człowiek bądź też grubo i topornie kładziona farba w żywych kolorach (vide impresjoniści), to był skandal i obraza majestatu. A teraz możesz ulepić figurkę z gówna, ze śniegu, albo nie wiem, z części komputerowych, i jak będzie dobra, to będzie ok. Nie mówiąc już o takich formach twórczości jak wideo czy instalacja. Większe możliwości, zero ograniczeń i siłą rzeczy w morzu prac banalnych i wtórnych znajdują się takie perełki, że szok. Poza tym współczesna sztuka jest zdecydowanie bliższa człowiekowi, bo de facto człowiek jest jedynym sensownym tematem. Wszystko odnosi się do człowieczeństwa, ponieważ kluczem do wszystkiego jest odbiorca. Jeśli w czymś odnajdziesz kawałek siebie i poruszy to w tobie cokolwiek, nie mając przy tym zastosowania praktycznego - jest to sztuka. Taka moja ułomna definicja.

Jestem wdzięczna cywilizacji planety Ziemia za polskiego busa i darmowe wejścia do galerii. I za GPS w telefonie.

Foteczki wykonał Spongebob.



Na wystawie o nieco przydługim, acz wiele mówiącym tytule "Kosmos wzywa. Nauka i sztuka w długich latach 60." można znaleźć nie tylko prace stricte artystyczne, lecz również stare urządzenia, komputery, fragmenty kronik filmowych, które w oderwaniu od współczesnego sobie kontekstu przybierają wymiar uniwersalny, ideowy.



W bloku wschodnim też powstawało przaśne science-fiction, głównie krótkie formy, bardzo interesujące ze współczesnego punktu widzenia. Filmy tego typu kręcił m.in. Zanussi, natomiast Penderecki zrobił sporo muzyki inspirowanej kosmosem, która rozbrzmiewa w większości sal wystawowych. No i jest również Janusz Majewski, jak zwykle nawiedzony.



Ilustracje polskich grafików do powieści s-f. Niesamowite.



Bajki robotów :)



A tu klasyg - malarstwo, mogłabym mieć to na ścianie.



Sztuczne formy biologiczne.



To ja, wielki generał Hermaszewski, mówię do ciebie z gwiazd.



Budownictwo kosmiczne. Architekci tworzący tego typu projekty mieli totalną fazę na kuliste konstrukcje. Najciekawszy z tego wszystkiego był projekt budynku...



...służącego tylko i wyłącznie deprywacji sensorycznej. Jak zostanę milionerką, to wybuduję coś takiego, będzie faza jak z "Odmiennych stanów świadomości".



Są i projekty scenografii do filmów.





Plus sporo abstrakcji w stylu op-art, zabawy ze światłem, dźwiękiem i fakturą. Sama organizacja wystawy z metalowymi rusztowaniami i starym sprzętem wideo robi niemałe wrażenie.



Death to videodrome, long live the new flesh!



Jak powiedział mój znajomy, kiedy mu spodnie pękły w kroku: zoba, jajo.



Wystawa retrofuturystyczna, hauntologiczna, z lekką nutą Krainy Grzybów, przenosi nas do innego świata, w którym mieszkamy w superjednostkach i wszystko działa na napęd atomowy. Do obczajenia w Zachęcie do końca września.



środa, 3 września 2014

Żelazna Rada, czyli wtf China?

Po lekturze "Żelaznej Rady" z przykrością stwierdzam, że ostatni tom cyklu Chiny Mieville'a o Nowym Crobuzon został napisany na odpierdol. A szkoda, bo sam pomysł miał duży potencjał.


Wstawiam chujową okładkę, bo książka jest chujowa.

Krótki zarys fabuły: ekipa dysydentów ucieka z Nowego Crobuzon, ścigani przez milicję przemierzają koszmarne i skrajnie niebezpieczne obszary pustyń i bagien, poszukując na wpół mitycznej Żelaznej Rady. Równolegle prowadzona jest retrospekcja wyjaśniająca genezę Rady. Nowe Crobuzon buduje kolej żelazną przez cały kontynent, pociągiem roboczo-mieszkalnym wyrusza w drogę ekipa ludzi, przetworzonych i innych ras. Warunki pracy są kijowe, więc robotnicy strajkują, wielu z nich ginie, ale ostatecznie dzięki taumaturgii i golemom udaje im się wyprowadzić nadzorców i milicję w pole, burzą za sobą most i wyjeżdżają na odludzie, gdzie zakładają własną pociągową komunę. Po wielu latach w Nowym Crobuzon wybuchają zamieszki, niezadowoleni z władzy ludzie podtrzymują legendę o Żelaznej Radzie, która ma im pomóc.

Dlaczego książka jest kijowa?

1. Fabuła jest niespójna, chwilami (zwłaszcza pod koniec) posuwa się bardzo szybko, ale przez większość czasu wlecze się jak pociąg Żelaznej Rady przejeżdżający akurat przez Polskę, do tego dochodzi cała masa wątków z dupy, np. Spiral Jacobs i jego śmiertelnie groźny stwór z innego wymiaru.

2. Wtórność. Nie wiadomo, jakie jeszcze skrajnie groźne niebezpieczeństwo dorzucić, żeby bohaterowie mieli jeszcze bardziej przejebane? Ww. potwór z innego wymiaru sprawdza się idealnie, mniejsza z tym, że nikt go nie widział, nikt nie wie o co chodzi i nie wiadomo za bardzo, co takiego miałby zrobić.

3. Polityka, polityka i jeszcze raz polityka. Połowa scen z Nowego Crobuzon to opisy podziemnych działań opozycjonistów, bibuła i te sprawy. Plus strajki i inne chuje muje, nie mam nic przeciwko takim wątkom, o ile nie dominują w historii, po fantastyce spodziewam się jednak czegoś więcej, jakbym sobie chciała poczytać o niedoli robotników, to bym poczytała Zolę. Albo kurwa pozytywistów.

4. Gender. Główny bohater jest homoseksualistą. Fajnie by było, gdyby służyło to w jakiś sposób fabule, np. gdyby wyrzucili go za to z pracy i przez to zaczął walczyć z systemem. Ale nie, gdzie tam, on po prostu jest homo, a później okazuje się, że w sumie co drugi jest homo i w każdej grupce trzech brudnych wieśniaków zgarniętych po drodze z pola znajdzie się jakiś, który chce się z nim przespać.

To by było na tyle, oczywiście książka ma dobre momenty. Bardzo podobał mi się rozdział o badaniach etnograficznych rasy żyjącej na bagnach, której kulturę zniszczył następnie przemysł. Podobał mi się przejazd przez krainę Momentu, gdzie szczelina czasoprzestrzenna spowodowała niespodziewane i absurdalne zniszczenia, a powracający z niej ludzie doznają przypadkowych i szokujących mutacji. Niemniej jednak po lekturze stwierdzam, że potencjał serii o Nowym Crobuzon wyczerpał się całkowicie. A szkoda.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...