niedziela, 30 listopada 2014

DIY - ręcznie malowana koszulka z "Planety Małp"

Po prostej doktorowej koszulce przyszedł czas na bardziej skomplikowany wzór. Sklepy internetowe posiadające w ofercie unikatowe koszulki każą sobie płacić jak za zboże (co mnie zresztą nie dziwi), nawet jeśli wzór jest bardzo prosty. Taniej i fajniej namalować coś samemu. Tym razem wybrałam wzór z "Planety Małp" będący przeróbką klasycznego motywu Che Guevary. Mam nadzieję, że wyraźnie widać szympansa i że nikt mi nie wpierdoli na mieście za lewactwo.

Przygotowałam szablon tak jak ostatnio:



Tak wygląda po wycięciu.



Po nałożeniu pierwszej warstwy farby czekamy, aż trochę podeschnie i malujemy ponownie. Ogółem musiałam nałożyć cztery warstwy.



Żeby zrobić czerwony napis na białym tle, najlepiej namalować go najpierw białą farbą, a po kilku minutach poprawić czerwoną. Napis malowałam za pomocą szablonu pisma technicznego (kupiłam w papierniczym).

Oldschoolowe żelazko w towarzystwie oldchoolowego stołeczka.



A tu efekt końcowy:



Dzisiaj wybieram się na "Interstellar", można spodziewać się recenzji :)

sobota, 29 listopada 2014

Życie na Marsie w starym s-f - Burroughs, Wells, Bradbury

Obecnie Mars jest najdokładniej zbadaną planetą w Układzie Słonecznym, co rusz słyszy się o nowych zdjęciach dostarczanych przez sondy. Aż trudno uwierzyć, że do lat 60. badania Marsa prowadzone były wyłącznie na odległość i dość powszechne było przekonanie o istniejącej na nim cywilizacji (słynne kanały marsjańskie, które miały służyć bardziej efektywnemu rozprowadzaniu wody). Pamiątką po tym okresie są książki i filmy przedstawiające kontakt z Marsjanami. Mam słabość do tego typu literatury, tęsknię bowiem za czasami, kiedy obca cywilizacja zdawała się być tak bliska Ziemi. Obecnie wiążę duże nadzieje z Enceladusem, ale to już nie to samo. Ruiny albo skamieniałości na Marsie - to by było coś.

Stare s-f ma swoją specyfikę. Akcja toczy się raczej niespiesznie, narracja często jest pierwszoosobowa, w formie pamiętnika, obfituje w bezpośrednie opisy uczuć i miejsc. W porównaniu do tego, jak pisze się obecnie, fabuła ciągnie się niczym flaki z olejem, autor nie ma poczucia przypału, opisując kogoś jako przystojnego, szlachetnego, odważnego i zabójczo inteligentnego. Nawet literatura czysto rozrywkowa ma specyfikę bardzo odmienną od tego, do czego jesteśmy przyzwyczajeni.

Marsjańską historię zaczynamy w XIX w., kończymy w latach 50. wieku XX. Można śmiało powiedzieć, że podejście do Marsa w kolejnych opisanych pozycjach oddaje ówczesną mentalność.

1. Księżniczka z Marsa - Edgar Rice Burroughs

Kapitan John Carter trafia na Marsa w niewyjaśnionych okolicznościach, kryjąc się w jaskini podczas ucieczki przed Indianami. To, co pokazano w filmie, jest politycznie poprawną reinterpretacją - w książce Carter ocieka szowinistyczną, europocentryczną zajebistością, jest kulturalny, szlachetny i honorowy w przeciwieństwie do zdeprawowanych Indian i zielonych Marsjan. O ile fabuła jest pod wieloma względami naprawdę świetna, a fantazja autora robi wrażenie, o tyle kreacja głównego bohatera nie przekonuje współczesnego czytelnika.
Co jest dobre w "Księżniczce z Marsa"? Postapokalipsa. Na skutek zmian klimatycznych Mars ulega powolnej degradacji, której starają się zapobiec czerwoni ludzie, dysponujący jakąś tam kulturą i technikę (zapewne dlatego, ze wyglądają jak mieszkańcy Ziemi). Przeszkadzają im w tym zieloni Marsjanie, będący pozbawionymi uczuć wyższych, porywczymi kreaturami, w przeciwieństwie do kolonizatora Johna Cartera, który jest taki, nieprawdaż, empatyczny i szlachetny, roni łzy nad ich pozbawionym miłości i przyjaźni losem, a w dodatku ze względu na różnicę grawitacji zajebiście walczy i skacze. W nagrodę otrzymuje mimozowatą księżniczkę, która jest najpiękniejszą kobietą na Marsie, z początku udaje niedostępną, ale tak naprawdę zakochuje się w nim od pierwszego wejrzenia.



pojemna szafa typu Carter

2. Wojna światów - George Herbert Wells

Niby niechronologicznie (książka została wydana po raz pierwszy w 1898 roku), ale jak się zastanowić, to Wells wyprzedził swoją epokę dość mocno, ponadto słynne słuchowisko radiowe na podstawie powieści zostało wyemitowane w 1938. Panika nie była tak powszechna, jak się uważa, niemniej jednak rok emisji wydaje się być znamienny. Wells, tkwiąc jeszcze w epoce pary, początków elektryczności i pierwszych samolotów, nie tylko przewidział wojnę totalną, lecz także zapoczątkował całą serię powieści i filmów traktujących o inwazji obcych na Ziemię. Podczas gdy Verne radośnie antycypował postęp technologiczny służący ludzkości, Wells antycypował terror.
Szpetni, bezlitośni i dysponujący zaawansowaną technologią wojenną Marsjanie atakują Wielką Brytanię (gdzie był wtedy Doktor?), na miejsce przybywa pocieszny oddzialik wojska, który zostaje rozbity w pył. Szybko okazuje się, że inwazja objęła cały świat, a ludzkość jest systematycznie niszczona przy użyciu promieni śmierci i trującego dymu (przypominam, że nie znano wówczas laserów ani broni chemicznej).
Telewizja History zrealizowała świetną produkcję "Great Martian War", przedstawiając wizję Wellsa w formie filmu dokumentalnego. Wypadło to lepiej i ciekawiej niż jakakolwiek ekranizacja.



3. Kroniki marsjańskie - Ray Bradbury

John Carter byłby głęboko rozczarowany tą książką. Napisana w 1950 roku, opisuje wydarzenia mające miejsce na początku XXI wieku - kolonizację Marsa, zamieszkanego przez tajemniczą i subtelną rasę, która po początkowych próbach odpierania inwazji, zostaje ostatecznie podbita przez Ziemian. Nie jest to czyste s-f, raczej alegoria obrazująca problemy trapiące ludzkość. Książka charakteryzuje się szczątkową fabułą i poetyckim, rozmytym językiem, co potrafi skutecznie zniechęcić do lektury, ale przecież to klasyg i w ogóle wybitne dzieło.
Jeśli chodzi o mnie, mam mieszane uczucia. Istotnie przekonuje mnie pesymistyczna wizja prymitywnego społeczeństwa, bezrefleksyjnie niszczącego marsjański dorobek kulturowy i oddającego się radosnej konsumpcji. Z drugiej strony uważam, że nie jest to bynajmniej utwór ponadczasowy - zbyt wiele w nim anachronizmów, które stawiają aktualność poruszanych problemów pod znakiem zapytania. Mamy tu wyraźny klimat zimnej wojny i segregację rasową (czarnoskórzy uciekający na Marsa przed rasistami - WTF Bradbury). Większość prac jest wykonywana przez maszyny (komputer kuchenny, o którym kiedyś pisałam), co bynajmniej nie zmienia faktu, że jak w porządnym amerykańskim domu przystało, tata wychodzi co rano do pracy, a mama zajmuje się gotowaniem i sprzątaniem.
Co gorsza, Marsjanie są zajebiście uduchowieni i tajemniczy niczym tolkienowskie elfy, ludzie to przy nich stado prymitywów. Mimo niepowtarzalnego i niepokojącego klimatu książki wszystko to psuje mi odbiór i nie pozwala postrzegać "Kronik" jako ponadczasowego klasyka.

Co tymczasem słychać na Marsie? Sonda Curiosity uprzejmie donosi, że jest lipa: atmosfera cienka i niestabilna, warunki do życia były tam tak dawno, ze najstarsi górale nie pamiętają, w atmosferze przeważa dwutlenek węgla. Oczywiście jest to ściema, bowiem na najnowszych zdjęciach z Marsa można zobaczyć następujące obiekty:


krzaki


gryzonie


kulki analne


i jak tu nie kochać Marsjan?

piątek, 28 listopada 2014

Torchwood - Doktor 18+ i corner-eye stuff (wrażenia po pierwszym sezonie)

Wy, ludzie, kochacie opowieści, które zaprzeczają przypadkowości istnienia.
Kapitan Jack Harkness

Jakoś tak się zbierałam, żeby obejrzeć Torchwood, nie mogłam się zebrać, a jak już zaczęłam, to pyknęłam cały sezon w kilka dni. Teraz dopiero zorientowałam się, że tytuł jest anagramem od "Doctor Who". Ponadto przewijają się kwiatki typu plakat "Vote Saxon" czy napis "Bad Wolf" na murze, a co więcej - głównym scenarzystą jest Russel T. Davies, czyli twórca moich ulubionych początkowych sezonów Doktora.

Pierwszy sezon zaczyna się doktorowo - zwykła dziewczyna, w tym przypadku policjantka Gwen Cooper biorąca udział w śledztwie dotyczącym tajemniczych zabójstw, staje się świadkiem wydarzeń, których nie da się wyjaśnić racjonalnie. Chodzi mianowicie o przywracanie zmarłych do życia przez tajny instytut zwany Torchwood, powołany do życia przez królową Wiktorię. Kto oglądał "Tooth and claw", ten zna całą genezę. Gwen dołącza do ekipy na mocy decyzji Jacka Harknessa, co w sumie nie ma sensu, bo jest człowiekiem z dupy, którego nikt nie zna, o żadnej rekrutacji oczywiście też nie ma mowy. Taki doktor stajl - jesteś spoko, to dołączasz.

W drugim odcinku ekipa odkrywa nagranie z klubu, na którym dziewczyna uprawia w toalecie seks z chłopakiem, który rozpada się po wszystkim w proch. Okazuje się, że opanowała ją obca inteligencja, która czerpie energię z orgazmów. Myślę sobie, wow, Doktor 18+, zwała, dziwne w chuj. Ale potem było tylko lepiej i chociaż sporo wątków kręci się wokół seksu, to serial nie ogranicza się do tego.



W kolejnych odcinkach czeka nas między innymi klasyczny horror z ludźmi znikającymi bez śladu w okolicach opuszczonej wioski, niespodziewany powrót Cybermanów, zdemaskowanie prawdy o dawnych legendach, i rzecz jasna podróże w czasie. Gdybym miała krótko podsumować tematykę serialu, mogłoby to być użyte przez Jacka sformułowanie "corner-eye stuff" - to, co widzimy, lecz nie przyjmujemy do wiadomości, co egzystuje w zbiorowej podświadomości, lecz nie przenika do głównego nurtu. Wciągnęłam się konkretnie przy odcinku "Small Worlds", który nawiązuje do słynnej mistyfikacji dokonanej w 1917 roku przez dwie dziewczynki, które nabrały samego Arthura Conana Doyle'a, fałszując zdjęcia, na których obok nich pojawiają się elfy. Elfy powracają w XXI wieku i wychodzi na to, że nie są wcale tak sympatyczne, jak dotąd sądzono.

Kolejny ciekawy odcinek to "Random shoes" - kameralny, nietypowy, w klimacie miejskiej legendy, opowiada o chłopaku pracującym w call center, który po nieudanej olimpiadzie matematycznej w dzieciństwie otrzymał od nauczyciela oko kosmity. Prowadzi nudne życie, ale cały czas wierzy, że przybysz z kosmosu powróci po swoje oko - w końcu wystawia je na e-bayu, by za uzyskane pieniądze zacząć nowe życie. Piękna, metaforyczna i durnowata historia o małości ludzkiej egzystencji. Płakałam na tym.

"Out of time" opowiada z kolei o podróżnikach z 1953 roku - wyemancypowanej pilotce, konserwatywnym ojcu rodziny i naiwnej osiemnastolatce, których samolot wpada w szczelinę czasoprzestrzenną i lądują w naszej epoce. Świetna historia o samotności, utracie, różnicach kulturowych i ludzkich zdolnościach adaptacyjnych.



Bardzo podoba mi się również wątek wołków zbożowych - agresywnych, niekontaktowych kosmitów żyjących w ściekach. W odcinku "End of days" ludzie kradną wołki i organizują doktorowy Fight Club, dorabiając ideologię do napierdalania się po mordach. Ku refleksji. Wołki przypominają mi nieco Oody, również uważane przez ludzi za prymitywne istoty, które można wykorzystać bez moralnych skrupułów. Mam cichą nadzieję, że powrócą w kolejnych odcinkach, pokazując coś więcej niż wywołaną przerażeniem tępą agresję.

Zarzucane serialowi nagromadzenie wątków romansowo-homoseksualno-obyczajowych i ogólna moda na sukces jest jak dla mnie po prostu magnesem na stereotypowe fangirls, których brakowało tego w Doktorze. I w sumie mam to w dupie, nie przeszkadza mi, chociaż wielkie miłości i przelotne romanse zdarzają się bohaterom z absurdalną częstotliwością, a co za tym idzie - niektóre są ostro przekombinowane. Ponadto Gwen jest egoistyczną, niedojrzałą suką, a Owen cwaniakowatym kurwiarzem (mam zbicie z tego imienia, bo myli mi się ze słowem "oven" i cały czas sobie myślę, że lol, jak można mieć na imię Piekarnik), co dodaje produkcji realizmu.

Zasadniczo z całej ekipy najbardziej lubię Jacka, który od czasów Doktora dojrzał, przestał podrywać wszystko co się rusza, poczuł się odpowiedzialny za ludzkość - można powiedzieć, że przejął nieco styl Doktora, z całym jego gniewem i bezwzględnością. Co dziwne, lubię również Toshiko - chciałam napisać, że w przeciwieństwie do reszty się nie puszcza, ale w sumie to też się puściła, ale poza tym jest pracoholiczką i nerdem z kijem w dupie. Jedyna poważna osoba w tym całym burdelu.

Dzisiaj biorę się za drugi sezon, zobaczymy jak będzie, póki co serial wypada jak najbardziej na plus.

czwartek, 27 listopada 2014

Biomet niekorzystny # 9 - jak leczyć się na NFZ

Wychodzę z założenia, że skoro płaczę za każdym razem widząc kwotę brutto i netto na kwitku od wypłaty, to niech przynajmniej nędzny ułamek tej kwoty zwróci mi się w świadczeniach. Czyli wszystko co się da robię na NFZ. Stracić na mnie nie stracą, bo jestem raczej zdrowym człowiekiem, i pewnie z tego względu jakoś specjalnie nie narzekam. Ogarnęłam sobie przychodnię, gdzie dzwonisz, rejestrujesz się, dostajesz numerek i przychodzisz tego samego dnia na konkretną godzinę. Magia. Podobnie z ginem - po receptę na tabletki wystarczy zadzwonić i odebrać w dogodnym terminie, a raz do roku sami trują mi dupę, że mam zrobić cytologię i te inne. Tylko L4 dość niechętnie wypisują, co swoją drogą nawet im się chwali. Aczkolwiek raz dostałam od ogólnego dwa tygodnie zwolnienia i receptę na pramolan, a innym razem na escapelle. Grunt to trafić na ludzi dobrej woli.

Kiedyś potrzebowałam zrobić rehabilitację, obdzwoniłam kilka szpitali i już trzy dni później mogłam moczyć kończynę w wannie z hydromasażem za publiczne pieniądze. Wiadomo, że w większym mieście łatwiej idzie to ogarnąć, ale są rzeczy, których pojąć nie mogę. Przede wszystkim - dlaczego w większości przychodni obowiązuje system "kto pierwszy, ten lepszy"? Gdzieniegdzie takie cuda jak telefony czy internet chyba dotąd nie dotarły, a załatwienie czegokolwiek wymaga osobistego wstawiennictwa i pełnego zaangażowania. Do pewnego czasu uważałam za miejską legendę rodem z piekielni.pl historie o ludziach hobbystycznie przesiadujących od piątej rano w poczekalni i kłócących się o kolejność. Dopóki nie przyszło mi trafić do takiej przychodni i czekać dwie godziny w towarzystwie stada krzykaczy dzielących się dotychczasowymi przeżyciami. Co swoją drogą bywa pomocne, jako że każda przychodnia rządzi się swoimi prawami...

No właśnie. Wchodzę w jakieś takie kazamaty, gdzie gabinety prywatne sąsiadują z prywatnymi, każdy przyjmuje w innych godzinach, rejestracja odbywa się w kilku miejscach, architektura budynku gwarantuje, że nikt nie przeżyje w razie pożaru, a w wąziutkim korytarzyku czeka stado ludzi. Na nieśmiałe zapytanie, gdzie odbywa się rejestracja do konkretnej poradni, reagują zapowietrzeniem i tonem tak pobłażliwym, jakbym pytała o rzecz oczywistą, odpowiadają, że to przecież jasne: rejestracja do ogólnego odbywa się po drugiej stronie ulicy, ale od ósmej do dziesiątej jest przerwa śniadaniowa, poza tym trzeba samemu zanieść kartę do gabinetu na piąte piętro. Z kolei dentysta przyjmuje siedem pierwszych osób, chyba że jest ten drugi, który przyjmuje w każdy pierwszy wtorek miesiąca, wtedy trzeba się zapisać wcześniej. W czwartki tylko prywatnie, chyba że jesteś kombatantem w ciąży z honorowym dawcą krwi.



W przeciwieństwie do większości Polaków nie jestem specjalistką od finansowania służby zdrowia i nie mam cudownego pomysłu na rozwiązanie jej problemów. Zdaniem specjalistów (których można wysłuchać podczas otwartych wykładów, np. w komunikacji miejskiej albo poczekalni) rozwiązania są dwa: pierwsze to WOLNY RYNEK SPRYWATYZOWAĆ WSZYSTKO RURURURKOWCE, drugie natomiast brzmi ZŁODZIEJE NIECH DADZO KASE BO LUDZIE BIEDNI UMIERAJO NA ULICY. Jeśli chodzi o mnie, wprowadziłabym na początek jedną prostą rzecz: opłaty administracyjne za nieprzyjście na umówioną wizytę u specjalisty bez odwołania jej telefonicznie. Zadzwonisz dzień wcześniej, że niet - ok, rejestratorka obdzwania pacjentów i na twoje miejsce wskakuje kolejna osoba. Nie zadzwonisz - stówa w plecy. Plus ujednolicenie bazy danych - ostatnio dzieciak mojej znajomej trafił na pogotowie z silnym bólem ucha i gorączką, odprowadzony przez babcię. Na pogotowiu nie chcieli go przyjąć z tego względu, że upoważnienie do przyprowadzania dziecka zostało złożone tylko w przychodni. Kiedy okazało się, że dziadek dziecka znał którąś z lekarek i zrobił jazdę na izbie, jakimś cudem dziecko zostało przyjęte. Czyli w gruncie rzeczy sprawa rozbija się nie o system informacji, ale o biurokrację, brak elastyczności i złą wolę. A z tym ciężko walczyć za pomocą przepisów.

poniedziałek, 24 listopada 2014

Zapomniany splendor lat 90., czyli znalezione w starym katalogu...

Znalazłam niemiecki katalog Neckermanna z 1990 roku, taki cholernie gruby, ma z tysiąc stron i jest w nim absolutnie wszystko, od ciuchów, poprzez meble i dywany, po sprzęt biurowy. Tak bardzo gniję, że po prostu muszę się tym podzielić. Zaczynamy od mody damskiej.



Kombinezony miały ponoć powrócić w glorii i chwale, ale jakoś się nie przyjęły. To powyżej to jeszcze pół biedy...



SUPER SUPER DAS IST SUPER



FANTASY







Gacie podciągnięte pod pachy.



Stroje kąpielowe w szalonych kolorach.



Wygodne piżamki, to po prawej podpisane jest "Anzug" :D



Aerobik z Jane Fondą. Czy coś w tym stylu.



I cała rodzina w komplecie :D



Ludzie biznesu, ludzie sukcesu.



Mutige Manner bekennen Farbe.



SUPER



Dzieci w najlepszym razie miały ADHD, w najgorszym zaś padaczkę.
Przechodzimy do wystroju wnętrz:



To jest dosyć psychodeliczne, zaraz zza zasłony wyjdzie karzeł w czerwonym garniturze i powie "ogniu, krocz za mną".



Przerażają mnie takie dywaniki w łazience, higieniczne to jak cholera.



Praktyczne rękawice kuchenne.



Co jak co, ale "nowoczesne" meble w tamtych czasach były szczególnie koszmarne. Podpis pod zdjęciem głosi, że nie są staromodne i w ogóle są fajne. Sądząc po minach użytkowników, mają również właściwości psychodeliczne.



Kojarzycie takie żelowe woreczki, które można podgrzać albo zamrozić i zrobić okład? Miałam takie coś na skręconą kostkę. Tu jest to samo, tylko w formie... biustonosza. Nie wiem, o co chodzi, może to na skręcone cycki.



Turystyczny aparat do masażu.



Gustownie odziany pan reklamuje boomboxa.





Gustowne telefony.



Szczotka do kibla w kształcie kota i kaczki oraz muszle w kształcie muszli.



I znów nie wiem, co mają w sobie te meble. Czy to teleporter?

środa, 19 listopada 2014

Doktor dla początkujących - sezon 3

Przy trzecim sezonie Doktor zdecydowanie nabiera rozmachu. Jeśli wciągnęły was przygody z sezonu pierwszego lub drugiego, to przy trzecim prawdopodobnie nie będziecie mogli się oderwać. Sama postanowiłam ostatnio obejrzeć ponownie finał, na który składają się trzy odcinki, ale oczywiście nie mogłam poprzestać na jednym i znowu siedziałam do późnej nocy ;)

Ponieważ drugi sezon nie zakończył się regeneracją, w rolę Doktora nadal wciela się David Tennant. Towarzyszy mu Martha Jones, która odbywając praktyki w szpitalu, spotyka władcę czasu występującego ponownie incognito jako John Smith. Martha bywa często oceniana jako nijaka i pozbawiona charakteru, osobiście również nie jestem jej fanką, jednak należy oddać jej sprawiedliwość, ponieważ w kryzysowych sytuacjach wykazuje się odwagą i ambicją, jest honorowa i gotowa do poświęceń.

Dziesiąty ma natomiast jeszcze więcej okazji, by ukazać gniew i samotność ostatniego władcy czasu, pozostając przy tym naprawdę czarującym facetem. Powraca Jack Harkness, co mnie nieodmiennie cieszy, ponadto efekty specjalne są coraz mniej biedne, a fabuła coraz bardziej rozbudowana, a przy tym spójna. Na temat finału - ani słowa, żeby nie robić spoilerów, napiszę tylko, że jest przerażający, poruszający, a Ziemi grożą tym razem nie Dalekowie czy Cybermani, lecz o wiele bardziej nietypowa postać.

Poniżej tradycyjnie - dwa pojedyncze oraz jeden podwójny odcinek, które szczególnie mi się podobały i które można obejrzeć niezależnie od całego sezonu.



1. Gridlock
Doktor i Martha lądują na Ziemi w odległej przyszłości, miasto zostało opanowane przez epidemię, ocaleni stoją w gigantycznym korku na powietrznej autostradzie, licząc na możliwość emigracji na bezpieczne tereny. W podziemiach miasta trwa tymczasem handel narkotykami imitującymi emocje, natomiast opuszczonym szpitalem zarządzają pielęgniarki-koty, które w międzyczasie wyewoluowały w inteligentne formy życia i przejęły służbę zdrowia. Martha zostaje porwana jako trzecia osoba do powietrznego auta, Doktor spieszy z pomocą, jednocześnie odkrywając tajemnice powietrznej autostrady.
Jest to jeden z moich ulubionych odcinków ze względu na rozmach fabularny, połączenie antyutopii z typowo doktorową fantazją oraz - last but not least - ze względu na koty. Jedna z bohaterek stojących w korku jest w związku z kotem i urodziła małe koty. Zawsze chciałam urodzić małe koty.



2. Human Nature & Family of Blood
Wielka Brytania, rok 1913. Nauczyciel w prywatnej szkole wojskowej, John Smith, miewa dziwne sny o podróżach w czasie i przestrzeni, które opisuje w opowiadaniach. Tymczasem ożywione strachy na wróble atakują ludzi, a w mieszkańców wioski wciela się demoniczna obca świadomość. Martha, pracująca jako służąca, próbuje w obliczu zagrożenia odzyskać pamięć i tożsamość władcy czasu, pojawiają się jednak kolejne problemy...
Odcinek w staroświeckim klimacie, pełen utajonej grozy przedednia wojny, z dobrze poprowadzoną fabułą i wątkiem romansowym. Dodatkowo Thomas Brodie-Sangster, czyli Jojen Reed z "Gry o tron", tutaj również w roli jasnowidzącego chłopca.



3. Blink
Odcinek chyba najczęściej polecany osobom zaczynającym oglądać Doktora, co jest o tyle dziwne, że Doktora w nim bardzo mało i tym samym niekoniecznie jest reprezentatywny dla całego serialu. Z tego względu miałam go nie opisywać, ale cóż - jest naprawdę jednym z najlepszych. Jedno jest pewne - po tym odcinku nigdy nie spojrzycie na kamienne anioły na cmentarzu tak jak do tej pory. Główną bohaterką jest Sally Sparrow, która znajduje wiadomość ukrytą w ścianie opuszczonego domu otoczonego figurami płaczących aniołów. Wiadomość pochodzi z przeszłości, natomiast w okolicach domu zaczynają znikać ludzie. Okazuje się, że nie są to zwykłe posągi - tylko pozornie nieruchome, w rzeczywistości czekają na ofiarę.
"Blink" to coś pośredniego między miejską legendą, thrillerem science fiction a staroświecką historią o duchach, rzecz absolutnie niepowtarzalna. Dobry przykład intergatunkowości (właśnie wymyśliłam to słowo) całego serialu, pomijając mały udział Doktora, można ocenić, czego się mniej więcej spodziewać. A hasło "Don't blink" podbiło nie tylko fandom, ale całe internety ;)

Podsumowując - trzeci sezon nie tylko jest dobry, nadaje się również do oglądania dla normalnych ludzi. W kolejnej części cyklu - kontynuacja owej dobroci plus moja ulubiona towarzyszka.

wtorek, 18 listopada 2014

Poradnik uśmiechu. Jak swoją koszulkę.

Zamówiłam sobie z allegro farbki do tkanin i zapłaciłam za zwykłą przesyłkę pocztą, a tu psikus, dzwoni do mnie kurier. Paczka czekała na mnie pół dnia i wiedziałam, że to najprawdopodobniej farbki, ale pozostała ta lekka nuta niepewności: a może to bomba? A może mam stalkera i dostanę perfumy i bieliznę za tysiaka. Były to jednak farbki.

Na pierwszy ogień poszła moja wieśniacka żonobijka, którą postanowiłam stuningować.



Wybieramy wzór i przenosimy go na kartkę w sposób pokazany poniżej, czyli przerysowując z ekranu. Oczywiście najlepiej byłoby to wydrukować na papierze samoprzylepnym i wyciąć nożykiem do tapet, ale jak się nie ma co się lubi itd.



Tak wygląda gotowy wzór:



I najgorsza część całej roboty - wycinanie. Szczególnie jeśli robisz to nożyczkami do paznokci.



Należy pamiętać, żeby zachować potrzebne kawałki ze środka, w tym przypadku wnętrza liter A, B i O. Można przykleić je do koszulki zwykłym klejem w sztyfcie, który łatwo zmywa się wodą. Zanim zabierzemy się do malowania, pod materiał należy podłożyć coś sztywnego i nieprzepuszczającego farby, np. deseczkę, u mnie była to praca magisterska.



I bierzemy się do malowania, szablon przyklejamy taśmą klejącą, a brzegi wyciętych miejsc najlepiej również posmarować klejem w sztyfcie. Ruchy pędzlem wykonujemy ostrożnie, zaczynając od papieru w stronę tkaniny. Warto też przytrzymywać brzeg papieru palcami. Tutaj wystarczyły dwie cienkie warstwy, ale np. w przypadku białej farby musi być ich więcej.



Tak się upierdoliłam.



Mój trud skończon. Po ok. 3 godzinach zgodnie z instrukcją producenta prasujemy wzór przez ściereczkę rozgrzanym żelazkiem.

Jak wyposażę się w lepszy sprzęt (typu szablony pisma technicznego i nożyk), pokażę dizajnerski t-shirt z motywem z "Planety Małp". Póki co moja żonobijka do spania wygląda tak:



P.S. Byłam wczoraj w Pameli na koncercie i nagle słyszę oburzony głos "proszę pana, proszę iść się wysikać!" Okazało się, że jakiś koleś stoi w drzwiach toalety i gada z kumplem, a tymczasem jakiś inny chciał skorzystać. Mówi, że zaraz, a tam z tyłu znowu "ale proszę pana, niech pan idzie zrobić siku". Blokujący kontynuuję gadkę i w tym momencie pada hasło "ooo, pan się teraz zastanawia, czy będzie robić siku, czy kupę!" Mimo wszystko jest tam całkiem kulturalnie.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...