piątek, 23 października 2015

Gimbazjalne stylówy, czyli dlaczego najlepiej wygląda się po studiach

Oglądając zdjęcia ze ślubu znajomej doszłyśmy z koleżanką do wniosku, że w porównaniu z pierwszym rokiem studiów - nie wspominając już o wcześniejszym okresie - wszystkie wyglądamy zdecydowanie lepiej. Od słowa do słowa zaczęłyśmy podsyłać sobie zdjęcia z dawnych lat - czego tam nie było... Z jednej strony dziwne pomysły na siebie, głównie subkulturowe bądź typu wannabe-sexy, z drugiej brak doświadczenia w dbaniu o wygląd i brak hajsu, skutkujący aparycją typowego piwa z sokiem z zapadłej prowincji. Poniżej mały przegląd grzechów głównych...



1. Brwi. Jeśli o mnie chodzi, to ich nie mam (tzn. mam w postaci bardzo jasnych, prostych kresek), regulacja i makijaż pozwalają uzyskać coś wyglądającego normalnie. Kiedyś zostawiałam je w stanie nijakim, raz na ruski rok mama robiła mi hennę i przez jakiś czas miałam dwie czarne, równe krechy nad oczami, później brak brwi powracał. Z kolei moje znajome mogły się poszczycić lekkimi breżniewami.

2. Makijaż. Nawiązując do powyższego - makijaż to nie było podkreślenie brwi, korektory, róż czy rozświetlacze, bo po pierwsze - nie było tutoriali, nie było wielu produktów w drogeriach, a po drugie po co nakładać na twarz coś, co teoretycznie powinno być niewidoczne? Co innego czarna kredka, oczojebne błyszczyki, pomarańczowe podkłady i cienie we wszystkich kolorach tęczy. Przez okres liceum tworzyłam sobie na twarzy coś, co miało być smoky eyes, a faktycznie przypominało makijaż Roberta Smitha z The Cure. Potem odkryłam eyeliner i uwierzcie, że naćpana Amy Winehouse stworzyłaby bardziej równe kreski. Aha, kreska była również na dolnej powiece, co przy małych oczach wyglądało cudnie. A skoro o tym mowa...

3. Okulary. Generalnie okulary są spoko, dobrze dobrane wyglądają profesjonalnie, w odpowiednim kontekście również sexy i w ogóle. Ale ogarnijcie - dodatkowe pomniejszenie małych oczu z pomniejszającym makijażem. Efekt mongolskiego dziecka gwarantowany. Soczewki zaczęłam nosić ze względu na treningi i było to prawdziwe objawienie.

4. Randomowa, niskobudżetowa garderoba. Ponieważ o sieciówkach poza Mrówką, Trollem i Butikiem nikt nie marzył, a H&M wydawał się synonimem luksusu, pozostawały lumpeksy. No i spoko, tyle tylko że jak teraz idę do lumpeksów, to przejdę nieraz całą ulicę Mickiewicza (toruńskie zagłębie) i wrócę z jedną rzeczą. Ceny wzrosły, a poza tym trzeba odrzucić rzeczy podniszczone, nie do końca dobre rozmiarowo i niepasujące do reszty szafy. Cóż, w liceum nie było to takie oczywiste. Skoro wszystko było za dwa złote, to żal nie wziąć, bo przecież jest trochę w rockowym stylu (co z tego, że ma cyrkonie), jest cieplutkie (ale zmechacone), jest fajne (kij z tym, że nieco za małe/za duże). Efekt to pękająca w szwach szafa i dziwna wariacja na temat gothic lolity ze spódniczką kojarzącą się raczej z uczennicą z pornola. Raz na ruski rok kupa kasy wydana na rockmetalshopie na tragicznej jakości alternatywne dodatki typu jebitnie wielkie kolczyki w formie nietoperzy.

5. Włosy. Ładowanie silikonów na łeb, tanie farby zapewniające niezmywalny odcień czerwieni pięknie podkreślający wszelkie syfy na ryju albo jednolicie czarny hełm, niepodcinanie końcówek, bo przecież zapuszczam - efekt to oklapnięte jak u topielicy strąki (ale przecież są długie, czyli spoko) i brak grzywki skutkujący czołem na pół twarzy.

6. Faile pielęgnacyjne. Czyli skóra po depilacji wyglądająca gorzej niż przed z powodu krost i podrażnień, kosmetyki "antytrądzikowe" powodujące suszę na ryju i kolejne syfy, zacieki po śmierdzących samoopalaczach, brak demakijażu, aż dostałam zapalenia spojówek i z wielkim bólem w sercu musiałam iść do gimbazy bez obrysowania oczu naokoło czarną kredką.

Na pierwszym roku studiów nadal miałam wielkie czoło, oczy mongolskiego dziecka i nogi jak patyki, potem zaczęło się to poprawiać, chociaż w międzyczasie nosiłam m.in. porno buty na gigantycznej szpilce i furażerkę. Podobnie u moich koleżanek - z biegiem czasu jest coraz lepiej. A teraz? Wiemy już mniej więcej, w czym wyglądamy dobrze, a w czym nie. Nauczyłyśmy się robić prostą kreskę, używać różu, korektora, a w sklepach w całkiem dobrych cenach pojawiły się jasne, lekkie podkłady, którymi nie da się zrobić sobie krzywdy. Nie mamy parcia na bycie mroczną jak dupa szatana ani na bycie ultra sexy. Same i za własny hajs kupujemy wszystko, co potrzebne do bycia zadbanym pustakiem (jest taka teoria, że dziewczyny, które się malują, są puste i mogłyby przecież wydać ten hajs na książki).

But look at me now.



Kolejna misja rozpisana na resztę to nie zgrażynieć. Damy radę.

poniedziałek, 19 października 2015

Spiskowa teoria podrywu # 3 - dlaczego mężczyźni nie kochają zołz cz.1

ZNACIE TE LASKI, NIE? XD NIEOBLICZALNE, TAKIE SĄ NAJLEPSZE, TAKIE "POZYTYWNIE PIERDOLNIĘTE" SZALONE. PMS, DARCIE RYJA, ŻRE BO PŁACZE, PŁACZE BO GRUBA, WINKO Z KOLEŻANKAMI DO PORZYGU, NA DVD KOMEDIA ROMANTYCZNA, Z GRAMOFONU MYSLOVITZ, A NA DOJEBKĘ EKOLOGICZNE CIASTECZKA OWSIANE I ORGANICZNA KAWA Z MLEKIEM SOJOWYM. SKOK W BOK Z ENRIQUE BO HORMONY KAZAŁY, GORĄCY TEMPERAMENT XDDDD
ALE JAK MNIE NIE ZNIESIESZ GDY JESTEM NAJGORSZA TO NIE ZASŁUGUJESZ NA MNIE GDY JESTEM NAJLEPSZA, WIADOMO XDDDDDD
CIEKAWE KIEDY JESTEŚ NAJLEPSZA
CHYBA JAK ŚPISZ MASZKARO CHOCIAŻ TEŻ NIE BO PEWNIE MEJKAP ZMYTY XDDDD

Cytat nie wiem skąd, niemniej jednak takie laski lubią wieczór z dobrą książką. A dobra książka to Grey (wersja plebejska), Zafon (wersja intelektualna) oraz wszelkiej maści poradniki ze słynnymi zołzami na czele. I o zołzach właśnie dzisiaj będzie. Oryginalny tytuł brzmi "Why men love bitches", więc nie wiem, czy tłumaczenie jest do końca adekwatne. Jakoś tak w połowie wstępu do tego wybitnego arcydzieła musiałam iść na papierosa, po pierwszym rozdziale omszałam, a w połowie dostałam przerzutów, ale czego się nie robi dla poznawania folkloru.

Na wstępie autorka zaznacza, że zołza jest świadomą swojej wartości kobietą, która myśli samodzielnie (i dlatego potrzebuje poradnika) i nie manipuluje ludźmi, czemu zaprzecza przez kolejnych dwieście stron. Później opisane są tzw. zasady atrakcyjności, z których pierwsza głosi, że jak za szybko pójdziesz z kimś do łóżka, to masz niskie mniemanie o samej sobie i - cytując - "odsłoniłaś swoje najlepsze karty". Czyli stare dobre robienie z dupy największego skarbu, do którego mężczyzna może zyskać dostęp po ściśle określonym czasie i jeśli się odpowiednio postara. Z drugiej strony w dzisiejszych czasach seks nie jest jakimś rarytasem i jeśli ktoś "odsłania swoje najlepsze karty" uprawiając go, to ma trochę problem.

Zgodnie z kolejną zasadą należy dawkować czas, jaki poświęca się mężczyźnie, żeby zyskać nad nim przewagę - ogólnie całość napisana jest językiem tkwiącym głęboko w paskudnym stereotypie przedstawiającym relacje międzyludzkie jako rywalizację, a nie współpracę. Następnie następuje akcent humorystyczny, czyli przepis na romantyczną kolację: popcorn z mikrofali, kiełbaski z keczupem i musztardą (zwane maczankami, wtf tłumaczko) i kawa rozpuszczalna. No kurwa spoko, moja zwykła kolacja wygląda nieco bardziej wykwintnie. Może w ogóle idźmy w klimat studencki, dorzućmy czteropak Harnasia i chleb posmarowany nożem, wtedy już na pewno koleś nie pomyśli, że nam zależy, tego byśmy przecież nie chciały. Aha - większość mężczyzn nie dzwoni z premedytacją, bo sprawdza, na ile może sobie pozwolić.

Cytacik: Powtarzam, nie chodzi o to, żeby nauczyć się prowadzenia jakichś gierek. Chodzi o zrozumienie ludzkiej natury i odpowiednie postępowanie. Mężczyzna zawsze będzie chciał tego, czego nie ma. Kiedy poznaje kobietę, która wydaje się nonszalancka, zdobycie jej względów staje się dla niego wyzwaniem. Ten sam facet, który bał się jak ognia stałych związków, staje się twoim prawdziwym adoratorem. Nie, w ogóle nie chodzi o prowadzenie gierek, a typ, który jest zainteresowany tylko seksem, przyleci z pierścionkiem, jak dostanie michę popcornu i odczekasz odpowiednio długo przed odpisaniem na sms-a. Logika tego wszystkiego jest genialna, coś w stylu "zależy mi na stałym związku i dlatego nie mogę pokazać, że zależy mi na stałym związku". Dalej jest o tym, że atrakcyjność zależy od samooceny i że trzeba wierzyć we własną zajebistość - no i niby racja, ale ładnie wpisuje się to w aktualną obsesję samoakceptacji, jestem jaka jestem i takie tam. Niedługo powszechnym problemem nie będzie zaniżona samoocena, tylko przekonanie o własnej wyjątkowości bez żadnych obiektywnych podstaw.

W drugim rozdziale autorka tłumaczy, jak to miłe dziewczyny wydzwaniają dziesięć razy dziennie, nagrywają się na pocztę (znacie kogoś, kto się nagrywa na pocztę?), czekają na faceta, który je wystawił, rezygnują ze snu, żeby się spotkać, podsłuchują jego rozmowy telefoniczne itp. - czyli innymi słowy "miła dziewczyna" to nawiedzona stalkerka, której pomoże raczej wizyta dzielnicowego niż jakikolwiek poradnik. Kolejne anegdotki - o lasce, która "usidliła" faceta, na którego "polowało dużo kobiet" (normalnie życie w miejskiej dżungli), ponieważ kiedy wchodził do bufetu, to nie patrzyła na niego, tylko była zajęta kanapką i tym go zaintrygowała.



Plus o lasce, która nigdy nie musiała prać facetowi ciuchów, ponieważ wrzuciła wszystkie jego białe gacie (sam fakt, że spotykała się z facetem noszącym białe gacie, świadczy o desperacji) z czerwoną bluzką. Na miejscu faceta miałabym raczej wątpliwości co do inteligencji takiej panny, no ale tak postępują zołzy, bo jak zaczniesz mu prać czy coś to uzna cię za swoją matkę, a każdy zdrowy heteroseksualny samiec ma wdrukowany syndrom Madonny i ladacznicy. Ponadto obowiązuje "zasada otwartej klatki", a źródłem wiedzy o męskich zachowaniach jest Animal Planet. Jeśli nie dajesz mu odczuć, że ma kompletnie związane ręce, będzie się ciebie trzymał. Pomyśl o nim jak o przestraszonym zabłąkanym psie. W końcu straci czujność i wróci. - a jak już będzie grzecznie służył na dwóch łapach, to ciasteczko w postaci seksu.

Tak oto dochodzimy do momentu, kiedy mężczyzna jest już usidlony, a jesteśmy dopiero na 50 stronie. Zasada atrakcyjności numer 18 brzmi: "Zawsze stwarzaj wrażenie, że on ma mnóstwo swobody. To zmyli jego czujność." Ale to w ogóle nie jest książka o manipulacji, no gdzie. Kolejny rozdział jest o seksualności, więc czas na szybki telefon na onkologię i mam nadzieję, że będę kontynuować cykl o zołzach. Chyba że będę zajęta robieniem popcornu i parówek na romantyczną kolację.

czwartek, 15 października 2015

Spiskowa teoria podrywu # 2 - jak działa miłość

Mówi się, że chłopakom wodę z mózgu robią filmy porno, a dziewczynkom filmy Disneya. W rzeczywistości jest gorzej - wszyscy po równo żyjemy mitem miłości romantycznej.



Jasne, że każda dziewczyna usłyszy od rodziców albo wyczyta z Bravo, żeby nie iść za szybko do łóżka, bo niekoniecznie musi wyjść z tego wielkie love story. Jasne, że każdy mniej więcej ogarnia, co oznacza, że "minął etap motylków" czy jakoś tak. Ale chcąc nie chcąc kultura nas kształtuje, małżeństwo z rozsądku czy dla pieniędzy uważamy za niechlubny relikt przeszłości, a tzw. miłość za wartość samą w sobie. Można próbować oddzielać seks od miłości i w pewnych warunkach jest to możliwe, z tym że seks ma o wiele więcej odcieni, niż śniło się niezaspokojonym kurom domowym jarającym się "50 shades of Grey" i granica jest płynna. Nie jest tak, że mamy albo romantyczne pocałunki w budce ratownika podczas sztormu, albo dzikie seksy jak z pornola z napakowanym dostawcą pizzy. W prawdziwym życiu to się jakoś tak zazębia.

Bywa tak, że poznajesz się faceta, na widok którego wszystko ci mięknie i wilgotnieje (albo dziewczynę, na widok której wręcz przeciwnie - wszystko sztywnieje), uwielbiasz jego zapach (czy tylko ja wącham facetów?), głos i uważasz za szalenie seksowny sposób, w jaki nabija bongosa/strzyże żywopłot/programuje obrabiarkę/whatever. To jest naprawdę zajebiste uczucie, ale trzeba mieć z tyłu głowy myśl, że z naukowego punktu widzenia działa na podobnej zasadzie co dragi, na późniejszym etapie pojawia się oksytocyna, a wszystko to służy połączeniu dobrego zestawu genów. Jako konkretne okazy danego gatunku jesteśmy raczej drugorzędni z punktu widzenia tych małych chujów, które znalazły sobie akurat taki przyjemny dla nas sposób powielania - na szczęście mamy antykoncepcję. Kobiety zwane są zaś płcią piękną nie bez przyczyny - poszliśmy w tę stronę, że to my musimy się stroić dla podtrzymania zainteresowania, jako że dzieciak w przeciwieństwie do małej antylopy nie staje na nogi i nie zaczyna szukać żarcia dziesięć minut po porodzie.

W szkole nadal przerabia się "Romea i Julię" jako przykład idealnej miłości. Kurwa, really? Parka małolatów, która postanowiła się zabić w imię burzy hormonów i konfliktu z rodziną, ma stanowić przykład czegokolwiek poza młodzieńczą głupotą? Ma to również wytłumaczenie ewolucyjne - zakazana miłość jest tak atrakcyjna, ponieważ geny muszą się mieszać, a młody szympans musi czasem opuścić stado mimo dezaprobaty rodziny, by nie doszło do chowu wsobnego. Albo Werter - czy reprezentuje cokolwiek poza zafiksowaniem na własnym punkcie, czy obiekt miłości był tutaj faktycznie istotny, czy służył raczej mentalnej masturbacji tragizmem własnego losu? To już polski romantyzm jest pod tym względem bardziej produktywny, bo ojczyzna i w ogóle. Nie wspomnę już o wszystkich komediach romantycznych, w których tępy buc się zmienia i okazuje się idealnym partnerem. Jedyna psychologicznie prawdopodobna komedia romantyczna, jaką widziałam, to "Sekretarka" (polecam).

Później ludzie wierzą, że wścieklizna macicy i jaranie się na okrągło własną podjarą ma jakąkolwiek wartość. Wszystko ładnie pięknie, jeśli są w stanie się dogadać w codziennym życiu, gorzej, że takie podejście nierzadko prowadzi do patologii. W lajtowej wersji - taka moja znajoma z typem, z którym była tyyyle lat, były wzloty i upadki (lol), kłócili się jak każda para (lol), ale to taka piękna miłość. Ona pisała z jakimiś kolesiami z internetu względnie waliła go w rogi, on był przez to chorobliwie zazdrosny i kazał jej wysyłać mmsy dla potwierdzenia, że faktycznie jest w szkole/pracy/tramwaju. Ale to taka wielka miłość, bo jak się poznali, to bzykali się non stop gdzie popadnie i trzeba walczyć o związek. Wersja hardkor to np. ten reportaż - trzeba mieć wykupiony dostęp, ale tak w skrócie to koleś poszedł do prostytutki, zakochał się, zostawił dla niej żonę, ale że nie chciała zrezygnować z wykonywanego zawodu, to zabił jej alfonsa. To też była wielka miłość.

Problem w tym, że ja mimo niepowodzeń nadal wierzę w miłość, chociaż wiem, że to przystosowanie ewolucyjne i efekt działania substancji chemicznych w mózgu. Patrzę rozsądnie z zewnątrz, kiedy coś tam zaczyna mi się wydzielać, ale nadal potrafię poczuć się jak małolata, co w sumie dobrze świadczy, bo nie omszałam jeszcze do końca emocjonalnie.

środa, 7 października 2015

Miało być epicko, a wyszedł Moffat (spoilery) oraz jak Whithouse uratował Doktora

Jeśli nie widzieliście jeszcze nic z nowych odcinków Doktora, a chcecie obejrzeć - zacznijcie od trzeciego. Serio.

Dwa pierwsze odcinki dziewiątego sezonu okazały się - przynajmniej dla mnie - kolejnym rozczarowaniem pomysłami Moffata. Od razu zaznaczę, że nie śledziłam specjalnie newsów z planu, nie oglądałam trailerów poszczególnych odcinków, zasiadłam więc (a raczej zaległam) do oglądania bez jakichkolwiek oczekiwań. Początkowa scena rozbudziła we mnie niepotrzebne nadzieje, bo pomyślałam, że wow, że postapokalipsa, fajna wizja przyszłości, chciałabym zobaczyć całkiem nową historię osadzoną w tym świecie. A tu Moffat poleciał w totalne przegięcie, nadmiar motywów, które powinny pojawiać się stopniowo, bo w przeciwnym razie zamiast dramatyzmu i napięcia wychodzi przerost formy nad treścią, zmęczenie i rozczarowanie - i tak się stało w tym przypadku. Bo jest i Missy (która mimo wszystko ratuje nieco sytuację), i Dalekowie, i Skaro (chciałam zobaczyć Skaro w nowych sezonach, ale niekoniecznie w takich okolicznościach), zagadka z uratowanym dzieciakiem zostaje wyjaśniona zanim człowiek zdąży się porządnie nad tym zastanowić, bo Davros i w ogóle wtf - samo wyjaśnienie motywacji kierujących Davrosem nawet mnie przekonuje, ale późniejsze dramatyczne rozmowy z Doktorem wyszły jak wyszły, czyli nijako.

Cały motyw z testamentem Doktora - równie przekombinowany, ale domyślam się, że będzie kontynuowany i może uda się coś z niego wycisnąć. Doktor na czołgu grający na gitarze - równie dobrze scenarzyści mogliby zrobić do tej sceny podpis typu "patrzcie, to ma być epickie, patrzcie, jaki jestem zajebisty, poskładajcie się z wrażenia, róbcie memy, plis, plis". Clara pędząca na motorze na wezwanie UNIT-u - jeszcze gorzej. Mogła zaliczyć czołowe z drzewem na tym motorze, jako postać wypaliła się już totalnie i ciężko mi kupić jej relację z Doktorem - wiem, że prawdziwy Doktor nie wybrałby kogoś takiego (ok, prawdziwy Doktor to dość subiektywna sprawa, ale powiedzmy, że mam pewne kontakty).



Cała akcja poprowadzona jest błyskawicznie, a fabularne fajerwerki miały chyba w zamierzeniu przesłonić oczywiste niedostatki pomysłu. Bo jakim cudem Doktor mógł uznać, że intencje Davrosa są szczere i dać się wmanewrować w sytuację ze Zwojem? Czemu, do chuja pana, nie mógł mu otworzyć tych oczu ręcznie? Energia regeneracji, największa potęga Władców Czasu, przekazana śmiertelnemu wrogowi ze względu na jakieś śmieszne sentymenty, really? Rozumiem wrażliwość Doktora, mimo że Dwunasty jak dotąd pozował na badassa, ale bez przesady.

Gwoli sprawiedliwości - Doktor zdaje się odczuwać specyficzną więź z Missy i Davrosem, co jest całkiem ciekawe i o tyle prawdopodobne psychologicznie, że są to postacie na jego poziomie - zawsze wrogowie, ale w przeciwieństwie do Clary interesujący i stanowiący wyzwanie. A swoją drogą Dwunasty wydaje się nieco zblazowany, zmęczony ziemskimi sprawami, pragnie czegoś więcej, a nie mogąc mieć Gallifrey, wybiera ryzyko. Ponadto dobry był pomysł z umieszczeniem Clary we wnętrzu Daleka, chociaż z różnych względów uważam, że było to zbyt mało inwazyjne i zbyt łatwo odwracalne.

Po tych wszystkich atrakcjach nie chciało mi się oglądać kolejnego odcinka, nie chciało mi się nawet kończyć tej notki. Ale w miejsce Moffata przyszedł Toby Whithouse i wszystko wróciło do normy... Znowu kocham Doktora.



Odcinek nieco przypomina "Impossible Planet", chociaż jest szalenie ciekawy i absolutnie nie można go nazwać kalką starych pomysłów - supernowoczesna łódź podwodna z przyszłości oraz coś absolutnie oldschoolowego, czyli duchy. Czy ktoś jeszcze jara się duchami w dzisiejszych czasach? Ja tak, jeśli zabijają ludzi i mają naukowe uzasadnienie. I to by było na tyle, jeśli chodzi o główny motyw odcinka - tajemnica jednak pozostaje tajemnicą, w porównaniu z poprzednimi dwoma trzyma w napięciu mocno, aż nie mogę się doczekać kolejnego... Od momentu, gdy załoga znajduje na dnie jeziora tajemniczy, opuszczony statek kosmiczny i postanawia ściągnąć go na pokład, robi się coraz dziwniej i mroczniej. Jest klaustrofobicznie jak na statku kosmicznym po pojawieniu się Xenomorpha.

Jak to zwykle bywa w politycznie poprawnym BBC, ekipa z przyszłości zawiera ludzi we wszystkich kolorach tęczy (spoiler - Murzyn ginie pierwszy), ale tym razem pojawiło się coś nowego - głuchoniema bohaterka, która jednak po pierwsze posiada wyrazisty charakter, po drugie - niepełnosprawność nie jest motywem z dupy, tylko odgrywa w odcinku znaczącą rolę.
Aha - Capaldi jest po prostu boski, jest takim skrzyżowaniem egzorcysty z podstarzałym rockmanem. Kocham tego starego skurwiela, aktualnie w moim prywatnym rankingu zajmuje drugie miejsce ex aequo z Czwartym. Po przerażającym zakończeniu czekam tak bardzo na kolejny odcinek, że chyba aż się przemęczę i wezmę kompa w delegację. Dwunasty po prostu wybitnie łączy nieumienie w social skills z dziecięcą ciekawością świata i żądzą przygód - stąd bierze się siła tego wcielenia Doktora.

Taki cytacik na koniec:
The Doctor: Do you know what you need? You need a hobby.
Clara: Oh, I really don't.
The Doctor: Or even better, another relationship. Come on, you lot, you're bananas about relationships. You're always writing songs about them, or go to war, or gettin' tattooed.

Mam nadzieję, że nie był to dialog z dupy mający pokazać, że Doktor jest mimo wszystko kosmitą, tylko doprowadzi do pozostawienia Clary na Ziemi.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...