poniedziałek, 7 września 2015

Nagły atak barszczu Sosnowskiego - "Dzień tryfidów"

Obojętnie, czy mam fazę na science-fiction, kryminały czy cokolwiek innego, i tak zawsze jestem z klasyką do tyłu i boję się, że ktoś mi powie "OMG jak mogłaś tego nie czytać to absolutna klasyka". Staram się nadrabiać sukcesywnie i tak oto sięgnęłam po "Dzień tryfidów" Johna Wyndhama, postapokaliptyczną historię o tym, jak może się skończyć dalsza ekspansja barszczu Sosnowskiego.

W tej książce jest naprawdę mnóstwo dobra. Zabójcze rośliny, które nauczyły się chodzić i komunikować. Zimnowojenny klimat i broń masowej zagłady umieszczona na satelitach. Postapokalipsa, ślepcy błądzący ulicami miasta, potem wyludniony Londyn, walka o przetrwanie zahaczająca o najniższe instynkty. Główny bohater to biolog badający tryfidy - nietypowe rośliny wyhodowane prawdopodobnie w ZSRR jako wysoce wydajna i przydatna dla przemysłu roślina (czyli taka sama historia jak z barszczem Sosnowskiego), których nasiona zostały wykradzione z komunistycznego kraju i rozprzestrzeniły się na cały świat. Chociaż kto wie, może tryfidy przybyły tak naprawdę z kosmosu. Jest jeden problem - tryfidy wydzielają zabójczą parzącą substancję, a także umieją chodzić. Badacz wysuwa hipotezę, że jedyną przewagą ludzi nad tryfidami jest wzrok, ale oczywiście każdy ma na to wywalone. Tak działa wolny rynek.

Dopóki tryfidy są upalowane i ma ich kto pilnować, problemu nie ma. Pewnego dnia nad Ziemią pojawia się jednak tajemnicza kometa, następnego dnia ludzie wstają, a tu psikus - wszyscy, którzy ją oglądali, czyli zdecydowana większość ludzkości, stracili wzrok. Czy jest to zjawisko naturalne, czy nieudany eksperyment z bronią, nie wiadomo - pewna enigmatyczność jest zresztą dużym plusem książki. Główny bohater przebywa wówczas w szpitalu z zabandażowaną głową po oparzeniu witką barszczu tryfida, w związku z czym zachowuje wzrok i staje się z jednej strony cennym towarem dla krążących po mieście grup hultajów, z drugiej jednak może ich bardzo łatwo przechytrzyć. Ratuje więc dziewczynę robiącą za oczy jednej z ekip, po czym wyrusza z nią na wieś w poszukiwaniu lepszego życia.



Od roku 1951, kiedy wydano "Dzień tryfidów", postapokalipsa została wyeksploatowana na maksa, przemielona i przewałkowana na milion bardziej i mniej (szczególnie mniej) udanych sposobów. Mimo to wizje Wyndhama nie straciły świeżości, przede wszystkim ze względu na skupienie na człowieku, jego wyborach, chciwości, okrucieństwie i desperacji - tryfidy, chociaż zajebiste, są tylko pretekstem, równie dobrze mogłaby być to inna forma zagrożenia. Sam pomysł ma duży potencjał, który wydaje się nie do końca wykorzystany, ogólnie można by dorobić do tego sequele, prequele i alternatywne zakończenia aż miło. Z drugiej strony jest to niejako specyfika starszych książek - autor nie tworzy fabularnych fajerwerków, nie epatuje przemocą, mimo to czytelnik może odczuć grozę całej sytuacji. "Dzień tryfidów" jest również niewielki objętościowo w porównaniu ze współczesnymi pozycjami, mimo to zawiera mnóstwo materiału do przemyśleń.

Jak więc reagują ludzie w obliczu upadku dawnego świata? Część oślepionych od razu popełnia samobójstwo, część ginie wskutek wypadków, chorób i głodu, reszta chcąc nie chcąc musi zdać się na nielicznych widzących, nieraz padając ofiarą przemocy, a nieraz trafiając do wspólnot, z których większość wprowadza bezwzględne zasady oparte na przemocy i hierarchii. Ponieważ oprócz zdobycia żywności i schronienia priorytetem jest odbudowanie ludności, konserwatywni fanatycy wprowadzają wielożeństwo, by wykorzystać niewidome kobiety do rodzenia. Do takiego miejsca trafia początkowo bohater wraz z uratowaną dziewczyną Josellą, która jest znaną autorką bestsellerowej powieści erotycznej (really), co bywa nieco problematyczne dla obojga. W wielu książkach pisanych w tamtych czasach (chociażby u Bradbury'ego) kobiety stanowią tło dla męskich bohaterów, tutaj na szczęście poza tym, że są śliczne, mają własny charakter i poglądy. W dialogach między bohaterami pojawiają się zresztą ciekawe rozważania dotyczące równouprawnienia, mianowicie o tym, że niesie ze sobą również odpowiedzialność i obowiązki.

Generalnie Wyndham był jednym z prekursorów postapokalipsy i w wielu późniejszych utworach można znaleźć mniej lub bardziej świadome inspiracje "Dniem tryfidów". Polecam nie tylko w ramach klasyki, ale również jako świetne połączenie dobrej rozrywki z bardzo uniwersalną refleksją dotyczącą gatunku ludzkiego. Obejrzę chyba zresztą jeszcze film... oczywiście w wersji z 1962 roku ;)

6 komentarzy:

  1. Hi hi. W "Szóstej klepce" Musierowicz mama Żakowa zmywała naczynia czytając jednocześnie "Dzień tryfidów". Absolutna klasyka :)
    Marit

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bo w starej Jeżycjadzie czytali jeszcze normalne rzeczy, a nie tylko starożytnych filozofów i Mickiewicza :P

      Usuń
  2. Ja z takiej tematyki przymierzam się teraz do Wielkiego marszu Kinga. No i zbliża się premiera kolejnego sezonu the walking dead (który oglądam trochę już z przyzwyczajenia, ale zdarzają się fajne odcinki).

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. "Wielki marsz" bardzo lubię, "Walking dead" przestałam oglądać bodajże po trzecim sezonie - najbardziej wkurzał mnie Carl ;)

      Usuń
  3. Polska odpowiedź: horror "Drzewa" :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...