niedziela, 31 sierpnia 2014

Ksiądz Kto - polska wersja Doktora

Repostuję za tą stronką.



Ksiądz Kto?

A Pozzitive Production by the TVP

Po sukcesie Szczepana oraz Niemożebnych TVP ma zaszczyt przedstawić kolejną produkcję, tym razem dla miłośników dramatu obyczajowego.

Ksiądz Kto? powraca na ekrany polskich telewizorów. Starsi widzowie z pewnością pamiętają emitowany w latach 60. kultowy, czarno-biały serial o księdzu zmagającym się z trudami duszpasterstwa w czasach wczesnego PRL.

Do prowincjonalnej mazowieckiej wioski Mofaciny przybywa nowy proboszcz, tajemniczy Ksiądz Kto. Swoim niecodziennym ubiorem ekscentryczny duchowny od razu przyciąga uwagę skupionych w kółku różańcowym parafianek: nosi glany, turban, a pod koloratką żabot, o którym uparcie twierdzi, że jest zajefajny. Często też używa swojego sonicznego kropidła.

Pierwszą parafianką, która poddaje się urokowi Księdza jest właścicielka miejscowego lumpeksu, Róża Tylińska, którą ten zwabia do swojego niebieskiego konfesjonału ze zniczem na czubku, obiecując, że pokaże jej cuda czasu i przestrzeni. Życie w Mofacinach nie jest tak beztroskie jak mogłoby się wydawać – spokój nieustannie zakłócają krępi bojówkarze prawicowej partii Daleko od Sodomy, używający jako broni trzepaczek do jajek i przepychaczy do toalet oraz głoszący hasła eksterminacji lewaków. Ksiądz i Róża przekonują jednego z nich do zostania ministrantem, a następnie ratują wiejską szkołę przed atakiem zmutowanych nietoperzy, w czym pomaga im starsza parafianka, Sara Janina Kowalska i jej piesek z metalową nogą.

Z inną członkinią kółka różańcowego, szkolną pielęgniarką Martą Janowską, Ksiądz powstrzymuje zapędy złowrogiego wójta-komunisty Masztalskiego, który chce utworzyć w Mofacinach PGR swojego imienia. To jednak nie koniec ich przygód – w miejsce komunisty Masztalskiego pojawia się armia biurokratów z Urzędu ds. Cyfryzacji, których celem jest informatyzacja wszystkiego, co się rusza i ma kod pocztowy. Zgoła inne zamiary względem wszystkiego, co ma kod pocztowy ma policjant Jacek Harkotny, miłośnik ortalionowych kombinezonów oraz posiadacz stylowej czarnej Wołgi.

Kolejną parafianką w niebieskim konfesjonale jest księgowa Dorota Szlachta, która odkrywa machlojki w miejscowej aptece sprzedającej pigułki na cellulit. Ksiądz i Dorota wspólnie powstrzymują też małego geniusza stojącego na czele szkolnego kółka ekologicznego, które chce zakazać w Mofacinach palenia liści na zimę. W trakcie trwania serialu Ksiądz spotyka też Ryfkę Singer, swoją miłość z czasów seminarium, a obecnie doktor historii sztuki, która przybywa, by badać stiuki w miejscowej bibliotece.

W najnowszym odcinku we wsi pojawia się nowa parafianka, panna Klara, która zwróci uwagę Księdza na morderczy lód na schodach kościoła i spróbuje odciągnąć go od posługi kapłańskiej…

środa, 27 sierpnia 2014

China Mieville, czyli najdziwniejsza fantastyka ever

Po lekturze "Blizny" mogę stwierdzić, że China Miéville to najlepszy autor fantastyki, jakiego czytałam. Może pomijając Dukaja, z tym że Dukaj to całkiem inna półka, bo jest dość mocno intelektualny i wymaga pewnego wysiłku przy lekturze. Patologicznie nie cierpię fantasy w klimatach tolkienowskich, jeśli sięgam po coś z tej półki, to musi to być nietypowa pozycja. Miéville (tak jak zresztą i Dukaj) zaliczany jest do nurtu new weird, który - jak to zwykle bywa - mieści wszystko, czego nie obejmują wąskie ramy gatunków fantasy, science fiction i horror.

Jak dotąd przeczytałam "Krakena" (historia o zniknięciu wielkiej kałamarnicy z British Museum w alternatywnym Londynie oraz o czczącej kałamarnicę sekcie, która wyczekuje apokalipsy), "Miasto i miasto" (kryminał, akcja toczy się w mieście leżącym na pęknięciu czasoprzestrzennym, w wyniku którego powstały dwa jednocześnie istniejące miasta, przy czym przekraczanie granicy między nimi stanowi absolutne tabu) oraz dwa tomy z trylogii crobuzońskiej - "Dworzec Perdido" i "Bliznę". Dwie ostatnie pozycje wywarły na mnie największe wrażenie. Okładki polskich wydań są chujowe, więc zilustruję notkę fanartami.

ze strony http://cormacmcevoy.blogspot.com/

Miasto Nowe Crobuzon, nad którym góruje tytułowy dworzec Perdido wraz z główną wieżą milicyjną, jest zamieszkiwane przez standardowych ludzi oraz ludzi-kaktusów, khepri (kobiety-owady - jak to u owadów bywa, samce są bezmózgimi trutniami), vodyanoi (ludzie-żaby) oraz przetworzonych, którzy dla celów przemysłowych bądź na skutek kary zostali wyposażeni w metalowe części, dodatkowe kończyny etc. Główny bohater, Isaac Grimnembulin, genialny naukowiec, jest w potajemnym związku z artystką Lin, khepri. Pewnego dnia odwiedza go garuda, człowiek-ptak z pustynnych obszarów, który został wygnany, pozbawiony skrzydeł i szuka sposobu, by znowu móc latać. Isaac bada teorię lotu, jednocześnie pracując nad perpetuum mobile - maszyną uwalniającą energię kryzysu - i nieopatrznie wypuszcza na wolność niebezpieczne istoty manipulujące podświadomością.

Dalej mamy totalną jazdę w tym samym stylu, świadome maszyny, potężnego megapająka z innego wymiaru itp. Ponad 500 stron, ale akcja toczy się szybko, zresztą samo odkrywanie świata przedstawionego wciąga. Postacie i ich dylematy również są wiarygodne, ale mniejsza z tym, nie przeszkadzałoby mi nawet drewno, bo szklarnia-getto dla kaktusów, bo składanie jaj, bo wymyślone przez autora dziwne narkotyki, bo milicyjne kolejki na kablach i sterowce, bo burdel przetworzonych, omg. Funkcjonuje tu oczywiście również magia, ale nie sztampowe gówno w stylu fantasy, tylko raczej alternatywna fizyka.

http://www.majoh.com/

Bellis Coldwine, lingwistka, ucieka z Nowego Crobuzon drogą morską po wydarzeniach z pierwszego tomu. Pod pokładem w tragicznych warunkach przebywają przetworzeni, podróżujący do kolonii karnej. Statek zostaje porwany przez piratów, którzy przyłączają go do Armady - ogromnego pływającego miasta złożonego z zaginionych statków, zamieszkanego przez osoby porwane, uciekinierów i renegatów, rządzonego przez fanatycznych Kochanków, poznaczonych identycznymi bliznami. Na Armadzie przetworzeni i inne rasy posiadają pełnię praw, nic dziwnego, że większość nowo przybyłych szybko przystosowuje się do nowej sytuacji, Bellis jednak zamierza uciec i nawiązuje kontakt z crobuzońskim szpiegiem, który jak się okazuje ma swoje własne cele i własne, przerażające moce.

Równolegle toczy się wątek chłopaka okrętowego, który nawiązuje romans z przetworzoną (od kolan w dół zmienioną w maszynę parową na gąsienicach) oraz Tannera Sacka, byłego więźnia tak lojalnego wobec Armady, że daje się przetworzyć w istotę wodną, by lepiej i wydajniej pracować na rzecz tajemniczego projektu Kochanków. Ci tymczasem planują usidlić awanka, gigantyczną istotę z innego wymiaru, by zyskać możliwość dowolnego przemieszczania dryfującego bezwładnie miasta. W tym celu planują wyprawę na wyspę ludzi-moskitów, izolowaną ze względu na ich skrajnie niebezpieczne, żądne krwi samice. Dalej akcja leci już z górki, o wiele dynamiczniej niż w Dworcu Perdido. Intrygi polityczne, nieznane przerażające moce, przemoc, zamieszki, krwiożercze istoty nie do ogarnięcia wyobraźnią...

Generalnie autor ma w sobie coś z Martina, mianowicie lubi znęcać się nad bohaterami. Dużo jest w tym okrucieństwa i niesprawiedliwości, ale tym samym - konsekwencji oraz psychologicznego realizmu.


A tu sam autor, kulturoznawca i lewak w chuj. Fajna dziara. Od jutra biorę się za trzecią część, napiszę, jak było.

poniedziałek, 25 sierpnia 2014

Nareszcie Dwunasty (spoilery)

Jakoś dobrnęłam do końca siódmego sezonu, chwilami Matt Smith zaczął ujawniać dość nieoczekiwane cechy i nieco zyskał w moich oczach, niemniej jednak zmęczył mnie niemożliwie. Jeśli chodzi o finał, to spodziewałam się czegoś typu "nadpiszemy czas i to sprawimy, że to wszystko nigdy się nie wydarzyło", wersja z czasoprzestrzenną transmisją z Gallifrey (czy jakoś tak) bardzo zgrabnie wyjaśnia kolejną regenerację i stanowi efektowne zwieńczenie opowieści, która moim zdaniem chyliła się ku upadku (jak mawiała pani od historii z liceum). Dupy mi nie urwało, ale było dobrze.

Potem przeczytałam ten wywiad z Capaldim od tej pory i byłam zajarana nowym sezonem niczym flota Daleków. Po pierwsze: facet jest wkręcony w temat, wychowany na Doktorze i lekko nawiedzony. Po drugie: zapowiada koniec z przesłodzonymi relacjami. Doktor ma być Doktorem, ma być ekscentryczny, dziwny, ma nie rozumieć do końca ludzkiej perspektywy.



I faktycznie Dwunasty jest mocno zagubiony w czasie i przestrzeni, czego zapowiedź mieliśmy w finale (problem ze sterowaniem Tardis). Nowy sezon zaczyna się z rozmachem: w wiktoriańskim Londynie pojawia się tyranozaur, który wypluwa niebieską budkę. Doktor i Clara trafiają do Madame Vastry, która próbuje ogarnąć jego kompulsy i ADHD, a Clara przeżywa, że jest siwy. Oczywiście sytuacja ta nie trwa długo, ponieważ Doktor przejawia z kolei klasyczne objawy Alzheimera i włóczy się po mieście w koszuli nocnej, próbując ratować dinozaura. Dinozaur ulega samozapłonowi.
Okazuje się, że za wszystkim stoją kosmiczne androidy kradnące ludzkie organy pod przykrywką prowadzonej włoskiej restauracji, którym akurat był potrzebny nerw wzrokowy tyranozaura (właśnie dlatego uwielbiam streszczać ludziom odcinki, zawsze dziwnie na mnie patrzą). W momencie, kiedy akcja zaczyna nabierać tempa, Doktor zmienia ukradziony bezdomnemu płaszcz na eleganckie odzienie i jesionki rozmaite, a następnie znów staje się geniuszem. To tak w skrócie.



Fabuła odcinka jest bardzo dobra, może nie idealna, ale akurat na mój pogląd trzeba wziąć poprawkę, bo preferuję najbardziej groteskowe wątki (Tłuszcz, właściciel internetu itp.). Po pierwsze, mamy ciekawe rozkminy: czy po wymianie wszystkich części na nowe nadal jesteśmy sobą, a jeśli nie, to po jakim czasie przestajemy być? Jak długo można żyć złudzeniami i w jakie iluzje można wierzyć tylko po to, by nie tracić nadziei? Po drugie, relacja Clary z Doktorem robi się zdecydowanie ciekawsza, zbyt dużo było w tym odcinku puszczania oczek w stronę fanek Smitha, ale mam nadzieję, że wyewoluuje bardziej w stronę partnerstwa/przyjaźni (która może być również nieco trudna i szorstka).

Wreszcie po trzecie: scena, w której Doktor wyrzuca swojego oponenta przez okno, powaliła mnie na kolana. Jeszcze chyba nigdy nie zdarzyło się (przynajmniej w nowych sezonach, nie wiem, jak w klasycznych), żeby Doktor tak bezpośrednio przyczynił się do czyjejś śmierci, nawet jeśli jest to android-psychopata, tym bardziej, że nawet w tym odcinku nierzadko przejawia specyficzną, nieludzką empatię. Do tego whisky, hipnotyzujący głos i mamy całkiem nowego Doktora, po którym jeszcze nie wiadomo, czego się spodziewać. Twardy zawodnik na ciężkie czasy. Będzie się działo, oj będzie.



Coraz bardziej podoba mi się również wątek Madame Vastry, jest co prawda lekko efekciarski, szczególnie kiedy Madame i Jenny występują w obcisłych strojach i z mieczami samurajskimi, niemniej jednak same postacie są świetnie napisane i zagrane. Zasadniczo relacja typu BDSM jest tu oddana sto razy lepiej niż we wszystkich Greyach i innych śmiesznych popłuczynach po Zmierzchu (bardzo ważny aspekt dominacji psychicznej). No i jest Ziemniak, który niezawodnie podnosi poziom groteski oraz specyficznego humoru. Mnie to bawi, jeśli was nie, to zostaniecie unicestwieni w imieniu imperium sontarańskiego.

wtorek, 19 sierpnia 2014

"Kreole, metysi" - Tomasz Różycki

Skoro ty jesteś dziwna i ja jestem dziwny,
to się wspaniale składa. Razem zadziwimy
świat, będą pokazywać nas palcem rodziny
wychodzące na spacer, staniemy się słynni

i bardzo tajemniczy, nakręcą też filmy
o nas, zupełnie nieprawdziwe. Wprowadzimy
się w nocy, w środku grudnia, do pewnej meliny
i będziemy tam robić miłość i nie będzie innych

spraw ani zajęć. Przyszło nam się spotkać
w takim ogromnym świecie, można nas rozpoznać
jedynie po języku. Pokaż język, kotku.
Opowiem ci bajeczkę. Będziemy już razem,

tak się wspaniale składa, i język nas zdradzi,
świat zabije, zamieni na rosę i popiół.

piątek, 15 sierpnia 2014

Wojna dziewczyn z namolami

Dlaczego niektórzy faceci nie rozumieją olewki ani słowa nie?
Bo to jest bracie wojna, wojna dziewczyn z namolami. Odwieczna dychotomia, jak Legia i Polonia, jak Wisła i Cracovia, jak Staś i Nel.

1. Siedzimy na plaży w smutnym jak pizda mieście Świnoujście, podchodzi dwóch kolesiów. Blade, zapadłe klaty, obwisłe brzuchy i cycki, zaczynają opowiadać, że są RATOWNIKAMI i studiują na AWF. Spoko, nie widać. Zbijałyśmy się z nich przez dziesięć minut, w którym to czasie chcieli odkupić papierosa za sto złotych, założyć się o sto złotych, że dopłyną do falochronu, następnie zaś dopłynąć do falochronu z nami na rękach (taa, jasne). Pokazywali nam również jakieś karty płatnicze w kolorze złotym (w ogóle wtf). Beka nie poskutkowała, więc zastosowałyśmy kompletny ignor, na co usłyszałyśmy rzecz jasna, że jesteśmy sztywne i mamy kij w dupie, a przecież jesteśmy na wakacjach i mamy się bawić, a najlepiej to iść z nimi na imprezę.

2. Czekam na nocny i czytam książkę, podchodzi koleś w typie Kazika Staszewskiego (czerwona morda i te sprawy), w dodatku napruty jak świnia i pyta, czy może zobaczyć w całości mój tatuaż. Jasne, zaraz będę zadzierać kieckę do pasa przed obcym gościem. Na moją odmowę pyta, jaki jest tytuł książki, którą czytam.
- Apokalipsa.
- Kogo?
- Świętego Jana kurwa.
- Niee, no co ty, nie wierzę, że Biblię czytasz, wciskasz mi kit żebym sobie poszedł.

NO SHIT SHERLOCK.

Moje potwierdzenie (tak, wciskam ci kit, żebyś sobie poszedł) nie zostało zarejestrowane w zamroczonym umyśle Kazika, który przez całą drogę nagabywał mnie o numer telefonu. Na szczęście wysiadał w połowie drogi, dzięki czemu mogłam przez kolejne pół godziny spokojnie kontynuować podróż na ciemne zadupie Grudziądza.

3. Brudstok, wioska piwna. Grupa naćpanych młodych ludzi o aparycji dresów bardzo chce się z nami bawić, co okazuje tańcem godowym typu zgięcie w pół i machanie rękami w górze oraz smyraniem nas po plecach świecącymi pałeczkami, które rozdawali w wiosce Playa. Jakiekolwiek próby nawiązania rozmowy były podsumowywane tekstem "HYHYHY BAWIMY SIĘ TO JEZD MAGICZNA RÓŻDŻKA HAREGO POTERA".


Podryw na Darka ma się więc dobrze. A teraz wyobraźcie sobie podobnie zachowującą się dziewczynę, która po wyraźnej odmowie/zlaniu przez faceta lata za nim nadal z prośbą o numer. Natychmiast zostałaby zaklasyfikowana jako wariatka, stalkerka czy coś w tym guście. Natomiast facet to łowca. Nawet jeśli nie ma zęba na przedzie, jego hobby to zalewanie pały, a szczytem romantyzmu jest sms o treści "choć do łuszka". I właśnie takie przegrywy są najbardziej nachalne, pewnie licząc na to, że będą jak facet ze starego dowcipu, który wprost proponuje uprawianie seksu. Co prawda często dostaje w mordę, ale czasami uprawia seks.

Miejska legenda głosi, że kobiety z Newcastle idą do łóżka z facetem za torbę frytek, więc jeśli komuś nie przeszkadza nadwaga i nadmierne owłosienie, to można skorzystać, ale niee, przecież jeśli jesteś bezrobotnym paszczurem sępiącym fajki od ludzi w klubie/proszącym o dorzucenie się do piwa, to wszystkie względnie wyglądające, mające coś do powiedzenia laski mają ustawowy obowiązek, żeby z tobą rozmawiać. Jeśli nie, to znaczy, że są sztywne/są księżniczkami i lecą na kasę.
Najgorsze z tego wszystkiego są stare dziady, które bez żadnego poczucia przypału walą wątpliwe komplementy kobietom 20-30 lat młodszym, a jakakolwiek odpowiedź inna niż "hihihi" to obraza majestatu. Ale to w sumie osobny temat.

Żeby nie było - jestem otwarta na nowe znajomości, płacę za siebie, nie marzę o księciu z bajki (tylko o kosmicie w niebieskiej budce), ale żebym taką znajomość zawarła, facet nie może śmierdzieć, musi umieć sformułować poprawne gramatycznie zdanie i zażartować. Tylko tyle i aż tyle. W przeciwnym wypadku polecam wycieczkę do Newcastle.

czwartek, 14 sierpnia 2014

Kopenhaga express

Dużo zdjęć będzie.

Ponieważ możliwość wzięcia urlopu w moim przypadku graniczy z cudem, moją specjalnością są hardkory typu wyjazd w piątek wieczorem - powrót w poniedziałek o szóstej rano i na ósmą do pracy. A kiedyś tam przyśniła mi się Kopenhaga. Że chodzę, zwiedzam, podziwiam architekturę i morze, i w ogóle och ach. Poza tym w grę chodziły inne czynniki typu Andersen, Kierkegaard i Mads Mikkelsen (co prawda siedzi w Stanach, ale może zjeżdża na weekendy czy coś) i tym samym nie mogłam nie skorzystać z oferty ekspresowej wycieczki do Kopenhagi.

Nasza podróż zaczęła się w pociągu TLK, gdzie co prawda nie dostałyśmy miejscówki, ale i tak spędziłyśmy czas dość luksusowo (wykładzina i te sprawy) w przedziale na rowery. Zajechałyśmy do Świnoujścia, które jest smutnym jak pizda miastem obfitującym w dresy i starych Niemców, w większości pokrytym otoczonymi drutem kolczastym terenami przemysłowymi i wojskowymi. Ciężko o normalne jedzenie typu pizza, za to można kupić szminki Chanela z jumy z Niemiec.


Propozycja zakupu padła, gdy czekałyśmy na prom, popijając Bosmana, ale się nie skusiłyśmy. Wieczorem zgłosiłyśmy się do odprawy promowej. Pierwsza niespodzianka: jakoś nie przyszło nam do głowy, żeby wziąć własne alko, a ludzie brali tego na hektolitry. Płynęło z nami całe stado pracowników sezonowych, którzy spali pokotem gdzie popadnie, zionęli alkoholem i desperacją. Siedzimy sobie na pokładzie, podchodzą kolesie z brakami w uzębieniu i następuje dialog:
- Hej dziewczyny, możemy się przysiąść?
- Nie.
- I tak jesteście kurwa brzydkie xD

Później okazało się, że ponieważ nie udało im się do nas dosiąść, przegrali zakład i jakiś koleś bardzo nam dziękował, bo wygrał zgrzewkę piwa. Im dalej w las, tym bardziej grubo, więc tradycyjnie zaczęłam przedstawiać wszystkim zagadującym przegrywom alternatywny życiorys, opowiadając, jak to zawodowo liczę drzewa w lesie w Szwecji, a potem również, że pracujemy dla Animal Planet i szukamy syren w Bałtyku. Łyknęli to.


Na zdjęciu widać mnie na tle pijanych Polaków.
Druga niespodzianka: prom był niczym Titanic, full luksus, kabiny z prysznicami, kino, kasyno, sklep wolnocłowy, dyskoteka, wielki bar wypełniony ludźmi, a na środku tego całego burdelu koleś śpiący z pluszowym krokodylem. Rano wyszedł z baru i zgłosił się do odprawy, cały czas trzymając krokodyla w objęciach. Było to dziwne. W ramach naszej wycieczki miałyśmy również poranny szwedzki stół i trzydaniowy obiad z obsługą kelnerską.


Automaty :)


Ciotka Idalia pozdrawia z pokładu.


Poranny kacowy widok z okna kabiny, na nogi postawiły mnie kawa, soki, kanapki, jajecznica i sałatki w nieprzyzwoitych ilościach (#typowypolak)


A tu już ojczyzna Wallanderów. Swoją drogą Szwedzi noszą skarpety do sandałów i żują tytoń (oblecha), poza tym w Ystad zaczyna się inwazja białych lamp z Ikei, która obejmuje całą Skandynawię. Z początku nie wiedziałyśmy, o co chodzi, ale szybko doszłyśmy do wniosku, że te chuje mają obsesję na punkcie lamp. W większości sklepów i lokali w Kopenhadze główny element dekoracyjny stanowią różnego rodzaju oryginalne i nietypowe lampy, natomiast jeśli chodzi o budynki mieszkalne, cóż... Patrzysz na blok/kamienicę i w co drugim oknie stoi biała lampa z abażurem, a nierzadko dwie-trzy. Tutaj można poczytać na ten temat.


Do Danii jedzie się przez most nad Sundem, najdłuższy most na świecie łączący dwa państwa. Widoki niezapomniane, można podziwiać m.in. wraki kutrów na mieliźnie i sztuczną wyspę wybudowaną specjalnie dla ochrony populacji edredonów. Na mapie widać, że most nagle się urywa. Przez pół drogi miałyśmy rozkminę, co dalej (bo oczywiście poczytać na wikipedii się nie chciało), a tu psikus - kolejnych parę jedziemy tunelem pod dnem morza. Zdecydowanie podróż nie dla ludzi z klaustrofobią.


A tu już Kopenhaga, w tle kawałek Christiansborg - budynku parlamentu.


Nie wszystko złoto co się świeci, nie każdy chłop z widłami to Posejdon, ale ten akurat tak.


Obejrzyj pomnik Kierkegaarda - będziesz żałować. Nie oglądaj pomnika Kierkegaarda - będziesz żałować. Jedź albo nie jedź do Kopenhagi, tak czy inaczej będziesz żałować.


Wszędzie pełni pomników jakichś chujów na koniach, uważam, że dla odmiany powinni postawić pomnik Madsa na rowerze (jako duński symbol narodowy). Albo pomnik lampy.


Piękna fontanna bogini Gefion, która zaorała pole swoimi synami zamienionymi w woły i tak powstał Chocapic, sorry, Dania. Nawiązuje to do tradycji Wikingów, zgodnie z którą można było wziąć w posiadanie ziemię, jaką się w ciągu jednej nocy zaorało.



Spacerek po porcie :)


Próby zrobienia sobie zdjęcia z syrenką zostały natomiast udaremnione przez stado Japończyków i ich dziwnych nakryć głowy. Przy syrence otrzymałyśmy anglojęzyczne ulotki o handlu organami w Chinach, a później również ulotki antynarkotykowe w języku duńskim.


A tu już zbliżamy się do deptaku Strøget, gdzie można zaopatrzyć się w zajebiste gówna w sklepie Tiger (coś w stylu wszystko za dziesięć koron, ale uprzedzam, ze tam jest naprawdę WSZYSTKO - musiałam dodatkowo kupić torbę, bo się nie pomieściłam z tymi pierdołami) oraz w pamiątki w sklepiku Viking Store prowadzonym przez Koreańczyków. Jak również zjeść pyszne lody rajissimo:


Albo frisko (w ogóle wtf):


Fantastyczne zestawienie dawnej i nowoczesnej architektury:


I trolle:



A tu już powrót i żarcie na promie.


Zakupy w sklepie wolnocłowym to jest to, co kucyki lubią najbardziej.


Iii ponownie widok na Ystad.

Będzie trzeba na pewno do Kopenhagi powrócić na dłuższy pobyt, chociażby po to, by zwiedzić wolne miasto Christiania (takie tam miasto narkomanów i hippisów) oraz park rozrywki Tivoli, niemniej jednak jestem bardzo zadowolona z wyjazdu. Powrót do rzeczywistości był ciężki...

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...