sobota, 27 lipca 2013

Mariole, czyli wkurzające kobiety w serialach

Nie wiem, po prostu nie wiem, dlaczego twórcy seriali tak często dodają jednemu z głównych bohaterów wkurzającą żonę/dziewczynę. Sama nazywam je Mariolami i mam wrażenie, że można wyróżnić dwa typy:
1) kobiety, które są sukami, zdradzają itp. - tutaj można pokusić się o teorię, że mają z założenia wnosić więcej akcji; no spoko, tylko dlaczego przy okazji są takie męczące i niewiele sobą reprezentują?
2) kobiety, które funkcjonują jako paprotka/na doczepkę do męskich gaci; może scenarzyści są jak Tolkien i po prostu nie umieją stworzyć ciekawej postaci kobiecej?

Poniżej kilka przykładów. Podejrzewam, że znalazłoby się ich więcej, wymieniam te z aktualnie ulubionych seriali.


Skyler White z Breaking Bad - nawet google podpowiada nam, co myślą o niej widzowie:


Skyler jest niewątpliwie sukowata, zdradliwa, z tendencją do rządzenia itp., niemniej jednak ze względu na ciężką sytuację życiową jestem w stanie wykrzesać z siebie trochę wyrozumiałości. Chyba ciężko być stabilną psychicznie, wspierającą partnerką, kiedy dowiadujesz się, że twój facet jest producentem metaamfetaminy. Moim zdaniem Skyler wypada całkiem życiowo w porównaniu z Marie.


Infantylna, zaburzona histeryczka. I tyle. Przypomina mi moją polonistkę z LO, która oglądała "M jak miłość", płakała po papieżu i była przekonana, że marihuana to twardy narkotyk dla totalnej patologii.

Z tego, co się orientuję, powszechnie nielubiana jest również Lori z Walking Dead.


Kolejna mimoza uwieszona niczym breloczek u męskich gaci. Do tego stopnia uzależniona od facetów, że... no, wiadomo. Motyw z nieplanowaną ciążą w czasie inwazji zombie sprawił, że zgniłam. Plus wieczne przerzucanie odpowiedzialności na wszystkich wokół, histeria, skupienie na sobie. W realnym świecie takie kobiety łapią sobie jelenia, który zapierdala na nie i ich bejbiki po 12 h, podczas gdy one siedzą w domu i jęczą, że są zmęczone/niedocenione/nie rozwijają się/nie mają kasy na kosmetyczkę.
Ale jak widać w serialu, jeleni nie brakuje. W sumie to Walking Dead strasznie mnie wkurza, praktycznie wszyscy bohaterowie to idioci i nikogo tam nie lubię. Niestety się wciągnęłam i nie mogę przestać oglądać. W sam raz na moje niskie ciśnienie.


Emily z The Ripper Street. Pierwowzór wszystkich Mariol, pierwsza postać nazwana Mariolą. Serial nie taki znowuż popularny, napiszę więc w skrócie, że mamy XIX-wieczny Londyn i detektywa prowadzącego sprawę Kuby Rozpruwacza (wątek ten nie został rozwinięty, w każdym odcinku mamy inną ciekawą historię, niestety póki co powstał tylko jeden sezon). Jest klimat, jest genialna fabuła i postacie, niestety przy gaciach naszego dzielnego detektywa dynda kolejna mimoza z końską szczęką. Pojawia się prawie w każdym odcinku, płacze za zaginioną córką i udziela isę charytatywnie, a poza tym nie reprezentuje sobą kompletnie nic. Jest rozwodniona jak lek homeopatyczny i w ogóle nie posiada charakteru. Nie wspiera naszego dzielnego detektywa, a wręcz przeciwnie - jeszcze trzeba się o nią zatroszczyć.

No i w końcu...


Powiedzmy sobie szczerze - Robb Stark jest idiotą. Po rozdziale o krwawych godach w książce obraziłam się na autora i rzuciłam go w kąt na jakiś tydzień, ale w sumie to się musiało tak skończyć. Niesłuchanie matki, bycie dobrym i szlachetnym, wreszcie zaś totalnie nieracjonalna decyzja o poślubieniu Jeyne.
Scenarzyści serialu poszli w dobrym kierunku, robiąc z niej sanitariuszkę z Powstania Warszawskiego, a tym samym nadając jej jakieś wartościowe cechy charakteru. Należy jednak dodać, że w książce takowych nie posiada. Jest piękna i nieśmiała. Nieśmiała i piękna. I takie tam.

Żeby nie było - są oczywiście wyraziste kobiece postacie serialowe, które lubię. Niemniej jednak mam wrażenie, że scenarzyści mają z nimi problem. Stąd takie zagęszczenie Mariol. Czasami ciężko wyjaśnić, co robią z nimi jakby nie było inteligentni faceci i czemu są przez nich tak cenione czy wręcz rozchwytywane (vide Lori). No nie ogarniam.

P.S. Jeżeli chodzi o Grę o Tron, jestem w teamie Stannisa. Dlaczego? Bo nikt go nie lubi i jest szansa, że dożyje końca serii.

czwartek, 25 lipca 2013

Peter Watts - "Ślepowidzenie", czyli o naturze świadomości

Generalnie science-fiction mnie nie kręci. A jeżeli w czymś pojawia się optymistyczna wizja przyszłości albo kosmici przypominający ludzi, to wiem, że mogę to od razu rzucić w kąt. Żeby tego typu literatura mnie zainteresowała, musi opierać się na jakimś dziwnym pomyśle albo zawierać przesłanie/refleksję na poziomie wyższym niż "wszyscy umrzemy". Akurat "Ślepowidzenie" Wattsa spełniło te warunki. Warto podkreślić, że autor jest biologiem morskim i w posłowiu bardzo się kaja, że mimo researchu mógł napisać jakieś głupoty w kwestiach techniczno-fizyczno-astronomicznych. Nic nie szkodzi, ewolucja i neurologia są ciekawsze.


Książka o przeciętnej objętości (311 stron) ma w gruncie rzeczy szczątkową fabułę, przynajmniej jak na literaturę stricte rozrywkową. Ot, pierwszy kontakt z obcą cywilizacją. Wrażenie robi natomiast zagęszczenie dziwnych, choć całkiem realnych pomysłów, problemów filozoficznych i takich, hm, ciekawostek naukowych? Wiedzieliście np., że można być głęboko przekonanym o własnej ślepocie, a jednak widzieć? Albo na odwrót - być ślepym i przekonanym o tym, że widzi się doskonale? Albo myśleć o sobie jako o martwym? O zaburzeniach pamięci krótkotrwałej czy depersonalizacji nie wspomnę.

Inne przykłady? Wyprawą statku kosmicznego Tezeusz, posiadającego zresztą własną inteligencję, cechy żywego organizmu i mechanizmy naprawy oraz rozwoju, dowodzi wampir, niebędący broń Boże jakimś tam Edwardem ze Zmierzchu czy nawet hrabią Drakulą. Wampiry - zgodnie z zamysłem autora - wyewoluowały z ludzi i stały się drapieżnikami, polującymi właśnie na swoich "przodków". Ich morfologia opisana w książce jest przemyślana w każdym calu i tak spójna, że mimo pozornej głupoty samej koncepcji nie ma się do czego przypierdolić.
Poza tym ludzie przenoszą swoją pamięć i świadomość na taką jakby emeryturę do wirtualnej rzeczywistości, w której jest fajnie i przyjemnie, ciała składując w zbiorowych chłodniach. Pomysł znany chociażby z "Perfekcyjnej niedoskonałości" Dukaja, u Wattsa opisany jednak o wiele bardziej przystępnie.
Osobowość wieloraka, znana potocznie jako rozdwojenie jaźni, nie jest uważana za chorobę psychiczną. Wręcz przeciwnie, jest pożądana i wywoływana sztucznie, a próby leczenia uznawane za barbarzyństwo z poprzedniej epoki - tak jak dzisiaj lobotomia.
Wreszcie obca cywilizacja, co do której nie będę zdradzać szczegółów. Twór zarazem prymitywny i zdumiewająco złożony. Dziwaczny i niezrozumiały. Pytania o naturę świadomości, które nasuwają się przy okazji czytania, są nie tylko frapujące. Są takie... creepy. I wywracają do góry nogami standardowy sposób myślenia.

(obrazek ma średni związek z tematem, ale myślę, że obca cywilizacja może przybrać jeszcze bardziej niespodziewaną formę)

Na zachętę cytat:

Odkryłem całą drugą jaźń, zagrzebaną pod układem limbicznym, tyłomózgowiem, ba, nawet pod móżdżkiem. Mieszka w pniu mózgu i jest starsza niż kręgowce. Samowystarczalna, ma wzrok, słuch i dotyk, niezależny od wszystkich części dołożonych później w ramach ewolucyjnej refleksji. Nie myśli o niczym poza własnym przetrwaniem: nie ma czasu na planowanie czy abstrakcyjną analizę, oszczędza siły tylko na najbardziej podstawowe przetworzenie postrzeganych informacji.
I nawet kiedy nie może tego zrobić - bo uparta, nieustępliwa kora nowa odmawia spuszczenia ze smyczy - próbuje przekazać jej, co widzi.
Pogrzebałem głębiej i w mięchu mózgu odkryłem samego Boga, znalazłem szum, który wywołał u Bates ekstazę, a u Michelle konwulsje. Wytropiłem zespół Doriana Greya w mateczniku w płacie skroniowym. Usłyszałem głosy grzmiące w mózgach schizofreników. Znalazłem martwicze obszary, każące ludziom odrzucać własne kończyny, i wyobrażałem sobie, jakie musiało być wywołujące to samo pole magnetyczne, gdy Procesor chciał oderwać sobie nogę. A daleko, w na wpół zapomnianym siedlisku dwudziestowiecznych studiów - pod pozycją katalogową "Zespół Cotarda" - odkryłem Amandę Bates i innych jej podobnych, z mózgami wykręconymi w zaprzeczenie własnego istnienia.
- Kiedyś miałem serce - powiedział apatycznie pacjent w archiwum. - Teraz bije mi tam coś innego.
Inny nalegał, aby go pochować, bo już śmierdzi.
I wiele innych, katalog precyzyjnie wycelowanych zaburzeń (...). Somnambulizm. Agnozje. Jednostronna uwaga. Parada osobliwości, która każdy mózg doprowadziłaby do osłupienia własną kruchością: kobieta umierająca z pragnienia, mająca pod ręką wodę, nie dlatego, że nie widziała kranu, ale ponieważ go nie poznała. Człowiek, dla którego nie istniała lewa strona świata.

wtorek, 23 lipca 2013

Triki psychologiczne, które działają #1 - paradoks wakacyjny

Co do zasady nie ufam poradnikom, tym bardziej poradnikom amerykańskim. Preczytałam słynne "Zołzy" i nadal nie ogarniam, jak można traktować faceta jak tresowane zwierzę, a nie jak człowieka i jednocześnie żądać szacunku dla siebie. Zaczęłam czytać "Sekret" i nie ogarniam, jak takie tanie gówno mogło wpłynąć na miliony ludzi na świecie. Kiedyś z nudów przeczytałam "Jak znaleźć męża po trzydziestce" - bezlistosny podręcznik agresywnego marketingu. Potem przeczytałam "Zakazaną psychologię" i przestałam ufać czemukolwiek. Czasami jednak pośród morza chłamu pojawiają się pozycje warte uwagi i za takie właśnie uważam dwie przeczytane ostatnio książki, mianowicie "Siłę nawyku" oraz "70 minut na godzinę. Fenomen czasu". W dzisiejszej notce skupię się na drugiej z nich i na tym, jak uniknąć wrażenia czasu przeciekającego przez palce ;)


Autorka porusza wiele zagadnień dotyczących tego, jak postrzegamy czas - z punktu widzenia psychologii, neurologii, nauk społecznych. Problematyka wbrew pozorom nietypowa i niedoceniana. Co prawda nie jestem synestetką, ale znam takie osoby i rozdział o tym, jak bardzo plastycznie ludzie wyobrażają sobie upływający czas, okazał się wręcz fascynujący. Muszę przeprowadzić wywiad środowiskowy, ponieważ moje wyobrażenie zbliżone jest do banalnego książkowego kalendarza, podczas gdy niektórzy widzą wstęgi, girlandy, mosty, kostki domina, a nawet stół z rozwijającymi się rolkami tapet.

Najważniejsze jednak, że autorka opiera się na solidnej bibliografii i że informacje z książki da się wykorzystać w praktyce. Generalnie nuda, cierpienie i niepokój sprawiają, że czas się "wydłuża". Przyspiesza natomiast pod wpływem wszelkiego rozrywek i przyjemności. Tyle każdy wie z własnego doświadczenia. Czyli albo rybki, albo akwarium - teoretycznie nie da się "wydłużyć" czasu, sprawić, by nie przeciekał nam przez palce, nie robiąc sobie jednocześnie niedobrze.
Na czym w takim razie polega paradoks wakacyjny? Kiedy jesteśmy na urlopie, zakładając, że nie spędzamy go z browarem na balkonie/na nadrabianiu zaległości serialowych, czas leci szybko. Za szybko. Dajmy sobie jeden dzień na dojazd, jeden na zaaklimatyzowanie się i ogarnięcie, potem jest tyyyle rzeczy do zobaczenia... I po urlopie. Z kolei kiedy wspominamy go z perspektywy czasu, wydaje się trwać o wiele dłużej niż w rzeczywistości.
O co tu chodzi? Oczywiście o zgubne skutki rutyny. Jeżeli dni są do siebie podobne, zlewają się w całość i nie zapadają w pamięć. Każda nowość absorbuje ją z kolei i sprawia, że po dniu pełnym wrażeń wydaje nam się, że spędziliśmy poza domem całą wieczność.

Co więc robić, by nie obudzić się na trzystuzłotowej emeryturze i nie stwierdzić, że w sumie to jakoś tak parę lat temu skończyliśmy studia? Ruszyć dupę. Kupić sobie rower/dopalacze/jeża pigmejskiego. Zacząć odkrywać nieznane miejsca w okolicy/kraść w Żabce/studiować nauki o rodzinie. Wykupić last minute na Wyspy Owcze. W ostateczności zacząć prowadzić bloga.


Podsumowując - jeżeli spędzasz pełne przygód dni w postapokaliptycznych świecie, w towarzystwie zmieniającego kształty psa i zmutowanych stworzeń, z perspektywy czasu będziesz mieć co wspominać i w weekend (o ile będzie jakiś weekend) spojrzysz wstecz na niezmierzony ocean czasu. Jeżeli mieszkasz z babcią, pracujesz jako młodszy pomocnik archiwisty w wydziale zieleni miejskiej i cały dzień przekładasz papierki z miejsca na miejsce - każdy tydzień mija wbrew pozorom coraz szybciej.

Rzecz jasna niektórym monotonia może odpowiadać i nie ma sensu wartościować różnych poglądów na życie. Warto jednak zdawać sobie sprawę z rządzących nami mechanizmów psychologicznych, żeby w razie czego potrafić świadomie je kontrolować.

P.S. Tipy dla pani domu: szampon Garniera cytryna i biała glinka jest świetny do zatłuszczonych garów, jeżeli skończy ci się płyn do mycia naczyń. Do włosów i tak się specjalnie nie nadaje.

P.S. 2. Nie polecam 5th Avenue Elisabeth Arden. Skuszona rzekomo dominującą nutą lipy (kocham lipę) wypsikałam się tym gównem w drogerii. Po pięciu minutach spod lipy wychodzi jakiś nachalny badziew, którego nie potrafię zidentyfikować, ale myślę, że pasuje na wieczór z pubie Gondola na Podmurnej.

niedziela, 21 lipca 2013

Mały przycisk naciskamy i melodię wygrywamy

Kraftwerk? Coś kojarzę, oni wynaleźli techno. - komentarz znajomego.

Jakoś tak we wczesnej podstawówce stwierdziłam, że jestem robotem. Ta faza trwała dobrych parę lat, więc coś niewątpliwie musi być na rzeczy. W gimbazie natomiast, jako zadeklarowana fanka darcia mordy dla brudasów, uważałam, że nawet minimalna ilość elektronicznych brzmień dyskwalifikuje wykonawcę jako "techniawę". Jakiś czas później, przechodząc płynnie od smętów typu Deine Lakaien do innych wykonawców mniej lub bardziej gotyckich, w końcu doceniłam elektronikę. Poza tym z czysto estetycznego punktu widzenia kocham koncepcję człowieka-maszyny, piksele, statki kosmiczne i roboty. Szczególnie w stylistyce retro.


O koncercie Kraftwerk dowiedziałam się tydzień wcześniej, a że akurat jechałam na ten weekend do Poznania, uznałam to za przeznaczenie. Teoretycznie trochę dziwnie wydać dwieście złotych i przez dwie godziny patrzeć, jak czterech dziadów stoi jak koły przy syntezatorach. W praktyce jest to bardziej efektowny show niż jakikolwiek koncert rockowy.

Początki Kraftwerka są... dziwne. Flety, smęty, piętnastominutowe hymny na cześć ananasa z tesktem składającym się ze słowa "ananas", a do tego stylistyczna antycypacja Skrilleksa.

Beka.

Z biegiem czasu skład się pozmieniał, odszedł flet i dziwne smęty, aż w końcu Kraftwerk doszedł do powszechnie znanego etapu czterech dziadów przy syntezatorach. Wśród klasycznych hitów kwadratowej muzyki mamy również kilkunastominutowe hymny na cześć autostrad/witamin/pierwiastków radioaktywnych z tekstami prostymi jak konstrukcja futerału na cep.
I to jest magia. To jest oddany muzyką pejzaż, przestrzeń, światło, ruch, architektura, rosnące miasta i pędzące pociągi. Szczególnie słuchając albumu "Trans-Europa Express" mam niemal halucynacje. To jest tak czyste, proste i płynne, że każdy dźwięk gitary brzmi przy tym jak wyrzygany przez naćpanego Kurta Cobaina na zasyfioną podłogę w pubie.
Nie twierdzę oczywiście, że jest to jedyna słuszna muzyka, próbuję tylko oddać wrażenie, jakie wywiera przy bliższym wsłuchaniu.

Ralf Hütter z Kraftwerk w wywiadzie dla "Polityki" powiedział, że dopiero teraz mogą wykonywać swoją muzykę jak należy - że dopiero teraz dysponują odpowiednimi możliwościami technicznymi. Poza tym byli wizjonerami niczym Stanisław Lem, jako że w 1981, kiedy wyszedł album "Computerworld", nikomu nie śniły się randki przez internet ani powszechna inwigilacja.


Obecnie muzycy występują na scenie osobiście, nie ma więc ryzyka, że płacąc za bilet, przyjdzie nam oglądać roboty. Koncert był zorganizowany z imponującym rozmachem - mimo, iż odbywał się na wolnym powietrzu, nagłośnieniu nie można nic zarzucić. Po założeniu wręczanych na wejściu okularków 3D wszyscy westchnęli z zachwytu. Niby każdy wieśniak łącznie ze mną był z wycieczką szkolną w kinie 3D, ale tam nie oglądaliśmy cyferek i napisów. Muzycy wystąpili w charakterystycznych czarnych kombinezonach w paski - teoretycznie mają już swoje lata, w praktyce zajechany Ozzy czy inna legenda brudu mogłaby im pozazdrościć. Rowery zamaist dragów, ot co.
W sumie marzę o tym, aby Kraftwerk był wieczny. Aby w miarę utraty sił wymieniali się pomalutku na młodszych i działali np. przez sto lat. To by był ewenement, coś, na co jeszcze nikt nie wpadł.

Koncert zaczął się oczywiście od vocoderowego "ladies... and... gentlemen... tonight..." Następnie "The Robots" - i postacie robotów niemal wchodzące w publiczność, ramiona robotów przelatujące nad nami... Warto zobaczyć to na żywo. Wbrew pozorom "The Model" nie wywarło na mnie tak wielkiego wrażenia, jak się spodziewałam, być może dlatego, że mam ogromny sentyment do wersji niemieckojęzycznej. Ale "Man Machine", "Computer World", "Radioactivity", no bajka...
"Autobahn" jest o tyle ciekawy, że jest to mega monotonny utwór, który wciąga jak bagno. Za wizualizację posłużyła łąka z Windowsa przecięta niemiecką autostradą, po której jeździły same Volkswageny. Publiczność została zahipnotyzowana i wszyscy byli przekonani, że jadą samochodem, podśpiewując przez dwadzieścia minut non-stop "fahr fahr fahr auf dem Autobahn". Kiedy w końcu to się skończyło i ludzie otrząsnęli się z szoku, wskoczył nagle jakiś delikatnie ostrzejszy dalszy ciąg i podziwialiśmy wyprzedzanie Volkswagena Volkswagenem.
Oczywiście nie był to koniec, ponieważ przyszło mi się przejechać jeszcze pociągiem ("Trans Europe Express") i rowerem ("Tour de France").
Wizualizacje rzecz jasna nie zaskakują, nie zmieniają się bowiem w zależności od koncertu, niemniej jednak na żywo robią wrażenie. Hiciorem był oczywiście "Pocket calculator" z tekstem po polsku. Dla niezorientowanych brzmi on następująco:
Jestem operator i mam mini kalkulator,
ja dodaję, odejmuję, kontroluję,
mały przycisk naciskamy i melodię wygrywamy.


Prawda, że urocze? :)


Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi - oni mają osobowość sceniczną. Widać zaangażowanie, słychać drobne odchyły w porównaniu z wersją "płytową" (kto powiedział, że syntezator brzmi zawsze tak samo?), nie wspominając o wokalu, który siłą rzeczy zmienił się z biegiem lat - ale zyskał na charakterze. Miejska legenda głosi, że za ruszanie się na scenie można było wylecieć z zespołu, ale nie da się ukryć, że muzycy wystukują sobie rytm nóżkami, komunikują się gestami i uśmiechami, a schodząc ze sceny kłaniają się niczym dyrygent w filharmonii. A Hütter wydaje się strasznie sympatycznym facetem, mimo że od czterdziestu lat ma ten sam przedziałek :) Czyli roboty są de facto ludźmi.

Na koniec kilka luźnych uwag.
Nigdy w życiu nie widziałam tak kulturalnej imprezy masowej. Zero najebanych ludzi, zero syfu, czyste toi toie. Albo kwestia ceny biletów i średniej wieku (40-50 lat), albo przyszły same roboty.
Niwea jako support wypadła niestety bardzo blado. Cenię twórczość Bąkowskiego i chętnie posłuchałabym go w jakimś klubie, ale przed Kraftwerkiem niestety nie miał szans. Napiszę chyba do CSW, żeby go zaprosili, bo wszyscy mówili, że łe, że Niwea, a oni właśnie są świetni.
Piękne zagospodarowanie terenów nadrzecznych w Poznaniu, zanim władze Torunia zdecydują się stawiać przez kolejnych dziesięć lat kolejny drogi hotel, powinny puknąć się w łeb i zerknąć na takie Kontenery, Starą Gazownię itp.
Wracając z koncertu, pogadałam sobie z gościem, który słuchał go zza płotu. Opowiadał, że nie ma kasy, ale kocha koncerty i jeździ na wszystkie darmowe festiwale albo słucha zza płotu. I że gdzieś tam w Polsce odbywa się Festiwal Muzyki Nietolerancyjnej, gdzie grają głównie zespoły nazi techno :D I że można się wkręcić, bo szukają osób, które będą stać topless na scenie i dają 200 zł za godzinę. Szczegółów nie pamiętam, bo wylewałam krew i pot z butów (ulubione koturny, teoretycznie wygodne), koleś pewnie ściemniał, ale rozbawiło mnie to. Od razu przypomniała mi się scena z Salon Kitty.

P.S. Teraz tak sobie pomyślałam, że pracuję na Starówce w jednym z najbardziej popularnych miast turystycznych w kraju, a co za tym idzie widuję starych Niemców w ilościach hurtowych.
Ale nie takich starych Niemców :)

piątek, 19 lipca 2013

Biomet(r) niekorzystny # 1

"Sam już nie wiem, czy to ja jestem popierdolony, czy faktycznie debile dzisiaj dzwonią."

Powyższy tekst padł z ust gościa ode mnie z pracy po tym, jak klient zapytał, ale panie, co to panie kurna znaczy, że wysłano coś Pocztą Polską? No że zwykłym listem, nie wie pan, co to Poczta Polska? Aha... (minuta ciszy) Ale to kurier panie przyjedzie? Nie, wysłaliśmy zwykłym listem, Pocztą Polską. Aha... PANIE, ALE TO DZISIAJ JESZCZE BĘDZIE, JA?

Każdemu zdarza się taki dzień, że nie wychodzi absolutnie nic. Wiadomo, kawa się skończyła, pani w kiosku nie ma jak wydać z dziesięciu złotych, potem do biura przychodzi pan zabrać dystrybutor wody, bo szef nie zapłacił abonamentu (serio) itp. Ogólny wkurw można zwalić na pecha czy cokolwiek. Ale po włączeniu telefonu okazuje się, że co pięć minut dzwonią jakieś oszołomy, aby:
a) wydrzeć ryja
b) zapytać o coś tak głupiego, że nasuwa się podejrzenie o trolling.

Pytanie o Pocztę Polską padło dzisiaj bodajże trzy razy. Nie czy listem zwykłym czy poleconym, nie orientacyjny termin doręczenia, nie jakie dokumenty wysłano, tylko CO TO ZNACZY POCZTĄ POLSKĄ.
Albo dzwoni wkurwiony/oburzony klient, że dostał informację o wysyłce, a jeszcze nic nie otrzymał! No to pytam/sprawdzam, kiedy wysłano. No że wczoraj. Ale to powinno już być!
Albo z cyklu "klient miesiąca". O dziesiątej rano dzwoni dziad narąbany jak stado gwoździ i mówi:
- Dźdźbry. JAaa bym chciaaał por-zmwiać o FYNANSACH.

Dodatkowo patola z budynku mieszkalnego naprzeciwka zaczyna wyzywać się wzajemnie przy akompaniamencie hitu "Ona tańczy dla mnie" i w tym momencie wszystko staje się jasne. Ten BIOMET, konkretnie biomet niekorzystny, o którym mówią w prognozach pogody, to nie jest żadna ściema. I to nie ja jestem popierdolona - to wszyscy danego dnia mają coś z głową. Tak swoją drogą to do dziś byłam przekonana, że mówi się biometR.

Najgorsze jest to, że nie pomagają ani zakupy, ani bieganie, ani bezinteresowna złośliwość wobec ludzi. Ostatnim razem, jak nic nie pomagało, poszłam zrobić sobie piercing, tym razem jednak wolałabym tego uniknąć.

Powzięłam plan pisania magisterki od jutra, okazało się jednak, że biblioteka jest zamknięta w soboty, co oznacza ni mniej ni więcej jak branie urlopu na pisanie. Ponadto mój promotor, który jest starszy od wungla i mówi "przede wszystkiem" uznał, że ani raporty UOKiK, ani artykuły z Rzepy nie mogą robić za źródła. No nie mogą i już, mimo że robią chociażby w podręcznikach akademickich. Rozumiem, że jak ktoś pisze o ewolucji pojęcia roju pszczół od czasów Kodeksu Hammurabiego, to znajdzie full tekstów w zapleśniałych rocznikach Państwa i Prawa, ale niektórzy wolą poruszyć aktualne zagadnienia.

Przyszedł w końcu wieczór, udajemy się po piwo. Do osiedlaka. Wiadomo, że w osiedlaku pogaduszki są na porządku dziennym, ale to akurat szczegół, bo w miejscowym Lopo Karmecie jest to samo. Jedna baba przede mną robi zakupki, niby jest OK.
Pani mnie da dwa jogurty, ale nie te tamte, tylko te co pani wie, i dwie chińskie jak pani ma, albo pomidorowe, albo nie. A mnie pani tak przewiało, no pani no to trzeba uważać na ten wiater, no rehabilitację miałam, taką miałam mordę wykrzywioną przez dwa tygodnie. No jo, no i dwie tatry jeszcze, i czy ja mam mleko, a to pani da te jabłuszka, to zrobię w cieście. A to ten twaróg odłoży, bo chciałam z twarogiem, ale zrobię jabłuszka jednak. Hihihi. A to pani weźnie to mleko, bo by se zaplanowała i nie zrobiła jeszcze. A to pani da, bo by zaplanowała i nie zrobiła. Hihihi.
Piętnaście minut wyjęte z życiorysu. Plus jest taki, że po raz pierwszy piwo z lodówki kupione w tym sklepie było zimne.

Koniec smęcenia. Oby jutro biomet był korzystny. Napiszę może o genialnym i niezapomnianym koncercie Kraftwerka.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...