niedziela, 26 stycznia 2014

Triki psychologiczne # 2 - jak przestać się martwić i znaleźć Jezusa

Czasami zdarza mi się sięgać po arcydzieła literatury typu Dlaczego mężczyźni kochają zołzy - z czystej ciekawości, żeby sprawdzić, czym się ludzie podniecają. Z taką samą myślą sięgnęłam po bestsellerowy poradnik Jak przestać się martwić i zacząć żyć. Techniki niemartwienia się są dosyć oczywiste i powszechnie znane, gorzej, że co jakiś czas muszę sobie o nich przypominać. W pewnym momencie gościu pisze w książce, jak to pewnego dnia ciężko pracując z rodzicami na farmie (bo oczywiście wychował się w biedzie na farmie) zaczął płakać, a na pytanie matki odpowiedział, że to ze strachu, że go pochowają żywcem. I to by w sumie starczyło za całe moje dzieciństwo. W sumie to non stop martwiłam się pochowaniem żywcem, chorobami, kosmitami, wojną, samozapłonem itp. Żeby nie było - nikt mnie niczym nie straszył, mimo że generalnie popularne było opowiadanie dzieciakom, że jak blizna na twarzy Maryjki dojdzie do serca, to będzie koniec świata i tym podobne radosne historyjki.Ale do rzeczy.

Niestety tak mi zostało do teraz. Tzn. nie martwię się już kosmitami, ale wszystkim innym jak najbardziej i niestety im dalej w las, tym gorzej. Chociaż w sumie to wszystko jedno, rozwód czy sprawdzian z matmy, nevermind, jak masz z tym problem to i tak będziesz rzygać z nerwów i tak. Znam teoretyczne podstawy niemartwienia się, zdarza mi się stosować je w praktyce przez jakiś czas, potem zapominam i znowu zaczynam się orać z byle powodu. I tak w kółko. Generalnie jest to bardzo ciężka praca nad sobą, w dodatku z mnóstwem pułapek - w końcu człowiek zaczyna się orać tym, żeby się nie orać.

Mimo wszystko jest kilka metod (opisanych również u Carnegiego) wartych stosowania, skutecznych i swoją drogą bardzo logicznych. Gorzej, że z logiką u mnie bywa słabo.

borze, jak dobrze że mam ebooka i nie muszę oglądać tej mordy

1. Żeby się nie martwić, trzeba zapierdalać.
Proste? Proste. Nawet po wzięciu nadgodzin, nauce itp. zawsze pozostaje trening, sprzątanie i gotowanie. Gorzej, że niemartwienie wizualizuje się zazwyczaj jako odpoczynek na kanapie z aromatyczną herbatką czy coś takiego. Trudno, coś za coś, walnięcie się do łóżka bez problemów ze snem będzie również miłe.

2. Co najgorszego może się zdarzyć?
Klasyka gatunku. Wizualizujemy sobie, co najgorszego może się zdarzyć (przychodzi to zazwyczaj dość łatwo) i w 90% przypadków okazuje się, że w sumie to nikt nie zginie itp. Potem nastawiamy się psychicznie na uwalone studia, powrót do domu rodzinnego na Podkarpaciu i pracę w lokalnej fabryce żwiru. Próbujemy ratować sytuację zgodnie z instrukcją poniżej.

3. Analiza faktów i męska decyzja.
Jest to o tyle problematyczne, że sama myśl o analizie faktów zazwyczaj ponownie powoduje wymioty. Jak już skończymy, bierzemy się do dzwonienia, wypytywania i wyszukiwania informacji, następnie na ich podstawie rozkminiamy, co można zrobić. Podejmujemy decyzję i choćby skały srały, a mury pękały, trzymamy się jej i nie myślimy, co by było gdyby.


No i tyle w sumie z nauk Carnegiego. Jest amerykański do bólu, dużo pisze o Lincolnie, ale w sumie do tego momentu można to przeżyć, bo porady mają sens.

Za to w kolejnym rozdziale facet popłynął i pisze o tym, jak jego rodzice na farmie pracowali po 16 godzin dziennie, nic im nie wychodziło, plony gniły, zwierzęta chorowały, jak coś im wyszło to spadały ceny skupu tego czegoś itp., aż zlicytowali im dom i wylądowali w jakimś pustostanie. Ale się nie martwili, tylko dziękowali Bogu za dach nad głową.
Ponownie - do tego momentu byłabym w stanie to przyjąć. Ale później zaczyna się jazda, że religia jest super, co udowodniła współczesna nauka, że jest tyle wyznań i wystarczy sobie coś wybrać (oczywiście autor skłania się ku lokalnym kościołom ewangelickim i wspólnym śpiewaniu gospel zaraz po zbiorowym obrzucaniu się ciastem), że ateiści nie mają celu ani sensu w życiu, że każdy w końcu odnajdzie wiarę itp. W końcu to takie proste - wystarczy przecież sięgnąć po Biblię, wybrać sobie kościół i od razu zaczynasz wierzyć, prawda?

Jak to przeczytałam, to ciśnienie mi skoczyło, ale potem postanowiłam skorzystać z super porad Carnegiego, nie psuć sobie zdrowia pierdołami i nie przejmować się głupimi ludźmi. Pomyślałam sobie, że tylko zdechłych psów nikt nie kopie, pomyślałam, jaki to musi być płytki człowiek, który po prostu nie odkrył ateizmu w swoim sercu i jak bardzo mu współczuję. Postanowiłam przebaczyć mu niczym Jezus.
Ogólnie fajnie by było, gdyby był jakiś poradnik streszczający skuteczne porady dotyczące niemartwienia się w bardziej strawnej formie. Jeśli jesteście uczuleni na pierdolenie, nie czytajcie Dale'a Carnegiego.

czwartek, 9 stycznia 2014

Nie ogarniam # 1

Ostatnio dosyć nieoczekiwanie okazało się, że wraz ze zmianą operatora pocztowego przesyłki sądowe można będzie odebrać w różnych nietypowych miejscach. Na stronie internetowej operatora wymieniono w mojej okolicy dwa kioski, co jest o tyle niefortunne, że pani siedząca w jednych z nich całymi dniami przyjmuje wizytacje okolicznych mieszkańców i nawija z nimi o pierdołach. Już miałam wizję plotkowej apokalipsy pod hasłem "PANI A TEN TO MA KOMORNIKA A TA TO SIĘ ROZWODZI", ale o dziwo wczoraj otrzymałam przesyłkę z sądu i od baaardzo ciężko jarzącego pana otrzymałam informację, że w razie awizowania listy są do odbioru w dotychczasowym punkcie pocztowym. Odetchnęłam z ulgą, ale po rozmowie z ww. panem mam poważne wątpliwości co do bezpieczeństwa przesyłek i nie dziwię się już, że klienci wolą dostawać faktury pocztą polską, a nie inpostem. Serio.
Zresztą powaga urzędu powagą urzędu, prokuratura w biedrze czy urząd miasta w żabce też by był śmiechem na sali, ale pragnę zauważyć, że koleś nawet nie pomyślał o wylegitymowaniu mnie, a gdyby to zrobił, to bez podstawy prawnej. Teoretycznie można sobie wyobrazić sytuację, w której toksyczna szwagierka chce rozbić rodzinę i odbiera za kogoś korespondencję sądową. Dlatego pierwszy raz w życiu jestem całym sercem za pocztą i liczę na uwzględnienie odwołania.

środa, 8 stycznia 2014

Horror x 3

Kiedyś oglądałam prawie wyłącznie horrory, cała klasyka gatunku od Evil Dead (kocham), poprzez wszystkie Koszmary z Ulicy Wiązów, Laleczki Chucky aż po przerażające Silent Hill czy Blair Witch Project należała do moich ulubionych filmów. Wyjątkiem były produkcje japońskie i koreańskie, w które ciężko było mi się wczuć, ponieważ nie odróżniałam aktorów :P

A potem zrobiłam się wybredna i jak to zwykle bywa każdy kolejny horror stał się nużący, schematyczny, pozbawiony polotu. W zasadzie wśród obecnych produkcji amerykańskich możemy wyróżnić:
1) filmy o grupie nastolatków - dobry klasyczny schemat, na chwilę obecną wieje nudą
2) popłuczyny po Blair Witch - jw., włoska wersja Kwarantanny była ok, amerykańska to żenada
3) popłuczyny po klasycznych horrorach - jw.
Celowo nie wspominam o filmach tak słabych, że ogląda się je dla śmiechu. Czasami chcę sobie obejrzeć horror jako horror, nie jako komedię. Ostatnio o dziwo trafiłam na trzy całkiem ciekawe...



O Obecności było w miarę głośno ostatnio i szczerze mówiąc spodziewałam się kolejnego rozczarowania, jakich miałam już dotąd wiele, tymczasem mogę powiedzieć, że jest to bardzo przyzwoicie zrobiony film. Rekwizyty, po które sięgają twórcy, są oklepane do bólu, ale nie przeszkadza to w cieszeniu się filmem. Z odpowiednim nastawieniem może nastraszyć, bez szału, ale klimat jest bardzo dobry. Film był dokładnie taki, jaki oczekiwałam, po prostu nie ma się do czego przypierdolić.

Jedna sprawa - dobija mnie, jak Amerykanie postrzegają katolicyzm niczym magiczną, mistyczną religię walczącą z Szatanem i popsuło mi to trochę odbiór filmu. Mam wrażenie, że temat egzorcyzmów jest ostatnio na czasie, podobno można takie akcje zobaczyć w kościele na Koniuchach - ja jestem sceptyczna, może kiedyś sama się przejdę i ocenię, póki co mam wrażenie, że w tym temacie panuje jakaś histeria i brakuje rzetelnych źródeł wiedzy. Ale jeżeli nie jesteście antyreligijnymi oszołomami jak ja, nie musicie się tym przejmować i możecie spokojnie cieszyć się egzorcyzmami na kinowym ekranie :)


Czytałam opowiadanie Kinga, na podstawie którego nakręcono historię nawiedzonego hotelowego pokoju i za cholerę nie mogłam dojść, jak można było zrobić z tego cały film. Po obejrzeniu okazało się, że jednak można i że wyszło to nawet bardzo ciekawie. Jest to horror o tyle nietypowy, że przypomina psychodeliczną wizję po zażyciu LSD, bad trip bohatera dręczonego przez koszmary przeszłości. Nie do końca oczywisty, o czym świadczy chociażby kilka alternatywnych zakończeń, co do zasady nieoperujący banalnymi rozwiązaniami typu nagłe głośne hałasy czy wyskakujące znikąd postacie (maksymalnie nadużywany chwyt).

Jak na amerykański horror 1408 ma trochę nietypową konstrukcję i rekwizyty służące do straszenia. Po wstępie zapowiadającym tak baaardzo nawiedzony pokój hotelowy każdy spodziewa się zjaw, duchów itp., a tu suprajs, konstrukcyjnie nietypowy, rozwlekły koszmar, naprawdę nie zawiodłam się na tym filmie.


Jak głosi starożytna mądrość ludowa, sauna to gunwo. Nie oglądajcie tego filmu. Można dużo pisać o nietypowych realiach, wiedzy historycznej, jaką można wynieść z filmu, bogatej symbolice i takie tam, co nie zmienia faktu, że Sauna to kameralne chore gówno, po którym miałam koszmary. Właśnie kameralne - jakaś tam wiocha, bagno, szaro, smutno, tajemniczo, trochę brutalnie, ale bez przesady, akcja się rozkręca rozkręca, czekasz na puentę, a potem dostajesz w łeb taką wizją chorego umysłu, którą można nieprawdaż różnie interpretować, i miała pewnie dać widzom dużo do myślenia, ale co z tego, skoro zamiast refleksji mamy traumę. Tsz-tsz i koniec. Bardzo dobry film, w sumie jeden z najlepszych horrorów, jakie widziałam.

Jeżeli możecie polecić jakieś dobre horrory, piszcie w komentarzach.

wtorek, 7 stycznia 2014

Krzycz "Doktor"

Dopadł mnie ostatnio brak weny graniczący z blokadą, stąd długa przerwa w prowadzeniu bloga, mam nadzieję ruszyć znowu z tematem.

Jako dziecko uwielbiałam programy o kosmitach, mumiach i niewyjaśnionych zjawiskach, odkąd założono nam kablówkę, co wieczór włączałam Discovery i kij z tym, że nie spałam potem w nocy albo miałam koszmary. Nic nie działało mi na wyobraźnię w takim stopniu, jak starożytne cywilizacje, twarze na Marsie, wielkie szkielety i tym podobne pierdoły. Swego czasu odróżniałam nawet poszczególne gatunki kosmitów wyodrębnione przez "naukowców" zajmujących się taką problematyką :D


Niestety jak to zwykle bywa człowiek bierze się z wiekiem za ambitniejszą literaturę i filmy, a tym samym to, co niegdyś zachwycało, staje się naiwną bajką, a humanoidalny kosmita paździerzem z minionej epoki. Innymi słowy - wszystko, co nie było świadomym oceanem czy myślącą cząstką elementarną, lądowało w kategorii pierdół dla dzieci/oszołomów.

W zasadzie do pewnego wieku (całkiem późnego, wstyd się przyznać) byłam głęboko przekonana, że prędzej czy później spotka mnie coś niewytłumaczalnego. Potem mi przeszło, a teraz chyba znów się zaczyna za sprawą Doktora Who. W coś wierzyć trzeba, a Doktor wydaje się bardziej sensowny niż np. Jezus.

Ortodoksyjni fani (ponoć są jacyś w Polsce, jak dotąd żadnego nie spotkałam) zapewne nie zaaprobowaliby rozpoczynania przygody z Doktorem od nowej wersji z 2005 r. Opinie na temat nowych sezonów są skrajne, o czym świadczy chociażby zdumiewająco kulturalna jak na standardy filmwebu dyskusja. Ja osobiście kończę właśnie pierwszy sezon i boję się kolejnych głównie ze względu na fakt, że uwielbiam rolę Ecclestone'a, a kolejni aktorzy wcielający się w postać Doktora nie podobają mi się z ryja.


Póki co efekty specjalne wyglądają jak robione ręcznie trzepaczką i tłuczkiem do mięsa, natomiast fabuła bywa miejscami kiczowata do bólu. I kij z tym, jest to mniej więcej takie uczucie, jakby po miesiącu żywienia się chudym drobiem i sałatą opierdzielić wielką porcję spaghetti carbonara. Jak się już wczuje w konwencję, radość z oglądania Doktora jest niewyobrażalna. Tym bardziej, że kreatywność twórców (co również wynika moim zdaniem z braku śmiertelnej powagi, z nieuciekania przed pewną naiwnością i prostotą) jest niemal nieograniczona. Brak ram czasowych i przestrzennych sprawia, że jeden odcinek może być horrorem z akcją osadzoną w XIX wieku, a kolejny antyutopią w stylu science-fiction.

Stąd też następnym razem, gdy na rozmowie kwalifikacyjnej padnie jedno z najgłupszych możliwych pytań, a mianowicie "gdzie się pani widzi za pięć lat", moja odpowiedź nie będzie brzmiała jak dotąd "w lustrze/nie widzę siebie nawet za miesiąc, za pięć lat to tu może jebnąć cały budżet, system emerytalny i służba zdrowia, także HELOŁ". Za pięć lat będę asystentką Doktora i będę ratować was przed inwazją z kosmosu, frajerzy z HR. Ponieważ w coś wierzyć trzeba.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...