sobota, 14 listopada 2015

Spiskowa teoria podrywu # 4 - dlaczego mężczyźni nie kochają zołz cz. 2

Dobra, teraz będzie o seksie. Wizja seksu przedstawiona w poradniku "Dlaczego mężczyźni kochają zołzy" jest bardzo smutna i sprowadza się praktycznie do szantażowania i manipulowania dupą z domieszką starego dobrego seksizmu. Dowiadujemy się, że mężczyźni od razu klasyfikują kobiety jako "rozrywkowe" bądź "warte zachodu". Cytując: "facet ocenia, czy jesteś dziewczyną przechodnią, po jednej jedynej rzeczy: jak szybko mu się ODDASZ". Podkreślenie nieprzypadkowe. "Oddać się" to określenie, które powinno wyjść z użytku w mowie potocznej podobnie jak "pludry" czy "krynolina", zawiera bowiem spory ładunek ideologiczny. W skrócie - facet czerpie przyjemność z seksu, kobieta łaskawie daje dupy w momencie, kiedy piesek jest już wystarczająco zaśliniony i ryzyko, że ucieknie, jest minimalne. Zakładamy też, że seks jest towarem, wg określenia autorki "cukierkiem", który należy wydzielać, tak żeby facet nie poczuł się zbyt pewnie. Dość obrzydliwa wizja.

Kolejna złota myśl: "Mężczyźni są zaborczy. Każdy z nich lubi wiedzieć, że inni mężczyźni niełatwo dotrą tam, dokąd on stara się dotrzeć". A może boją się porównania, lol xD Wg poradnika mężczyźni przed seksem nie myślą jasno (idealna sytuacja, żeby takiego typa zmanipulować), nie interesuje ich twoja osobowość, ani to, że rano lubisz zjeść pączka i wypić kawę z odtłuszczonym mlekiem (w kulturze amerykańskiej to chyba zajebiście ważna sprawa określająca danego człowieka), natomiast po seksie, jak już "sobie ulżą" - odzyskują świadomość. Dlatego trzeba trzymać typa jak najdłużej w stanie zamroczenia, a zanim się zorientuje, będzie nosił na tobą torebkę, stawiał drogie kolacje i poznawał rodziców. Minimalny okres abstynencji po poznaniu to miesiąc. Większość facetów kalkuluje koszty zaruchania (dwie kolacje, x drinków, kwiaty itp.), natomiast zołza "bez względu na możliwości jego budżetu, wymaga, żeby wszystko wydał na nią". Osobliwy materializm pod płaszczykiem wyzwolenia.

Zołza wie, że ma do zaoferowania więcej niż seks i decyduje się na niego, gdy przyjdzie na to prawdziwa ochota. No dobra, a co jak ochota przychodzi wcześniej niż po miesiącu? W całym rozdziale rzuca się w oczy założenie, że seks dla kobiety jest zawsze kosztem emocjonalnym (a co, jeśli nie jest?), natomiast dla faceta - ulżeniem sobie, spuszczeniem z kija, czynnością oddzieloną od emocji. Kolejny patriarchalny stereotyp, który odbiera mężczyznom prawo do posiadania uczuć, podczas gdy facet też może zostać wykorzystany. Ale zdaniem autorki kiedy typ "dostanie to, czego chce", to kończą się kwiaty i kolacje przy świecach, stanowiące wyraz dziwnie pojmowanego szacunku, natomiast przy czekaniu z seksem taki "szacunek" wejdzie mu w nawyk. Czyli klasyczna tresura. Wiecie co? Walą mnie kwiaty i kolacje przy świecach. Chcę być partnerką, a nie księżniczką.

Autorka opisuje następnie "plan racjonowania cukierków" (dokładnie tak to zostało nazwane) - no kurwa, powinnam prowadzić chyba taki kalendarz. Na drugiej randce całowanie, żeby nie pomyślał, że jestem łatwa, po trzech tygodniach profilaktycznie trzeba zacząć nosić ładną bieliznę, po miesiącu można przejść na wyższy level, a przy tym cały czas starać się trzymać typa w niepewności, żeby sobie narobił nadziei i chodził jak na smyczy. Gdzie tu miejsce na spontaniczność? Można pogłaskać po kolanie, ale nie przechodzić wyżej. Skomplementować jego perfumy, ale broń borze nie robić aluzji seksualnych. Nie żartować na temat seksu. Całować się tylko w miejscach publicznych. Nie dopuszczać do obmacywania się w samochodzie, ponieważ jeśli facet ma nowe BMW, to kupił je w wiadomym celu. Zaczynam odnosić wrażenie, że autorka obraca się w towarzystwie dyskotekowych ruchaczy.



Kolejny rozdział opatrzony jest podtytułem "Jak go przekonać, że jest panem sytuacji, podczas gdy to ty trzymasz ster". Dalej trochę pierdół o tym, jak to facet nie zapyta o drogę i że jak chcesz, żeby skręcił w prawo, to musisz mu powiedzieć, żeby skręcił w lewo. I najlepsze - historia laski, która zabiła żmiję w ogrodzie, powiedziała o tym swojemu chłopakowi, przez co on poczuł się mało męski i nie mógł osiągnąć erekcji. Wniosek taki, żeby pod żadnym pozorem nie zmieniać przy facecie koła w samochodzie ani nawet żarówki, bo zagraża to delikatnemu męskiemu ego. Tak sobie teraz myślę, że praca na zgrzewarce musiała uczynić mnie kompletnie aseksualną. Ogólnie mężczyźni, których męskości zagraża każde gówno z gender i ciotami w rurkach na czele, kojarzą mi się z Kościołem w Polsce, który jest tak bardzo atakowany i zajebiście zagrożony przez randomowe artykuły w lewackich mediach.

Dalej moja ulubiona rada - chwalenie. I po raz kolejny traktowanie mężczyzn jak upośledzonych dzieci. Jeśli przyniesie kwiaty (motyw kwiatów jako podstawowego wyznacznika udanego związku przewija się non stop) albo wyświadczy ci przysługę, rozpływaj się w zachwytach. Udawaj słabą kobietkę i sraj żarem nad półką, którą powiesił krzywo i w złym miejscu. Jak twierdzi poradnik, nosząc spodnie, dajesz mu wyzwanie do walki i stajesz się jego PRZECIWNIKIEM, a tego bardzo nie chcemy. No kurwa, a jak jest przedstawiany facet , może jako równorzędny partner, lol. Sposób, jak sprawić, by on nie rozrzucał skarpetek - zrobić mu z kosza na pranie obręcz do koszykówki. Następnie następuje długa litania o tym, jacy mężczyźni są upośledzeni, ponieważ zachlapują łazienkę, używają ręczników do twarzy do wycierania podłogi, a w międzyczasie kilkakrotnie przewija się motyw oddawania czeku z wypłatą kobiecie (pochwal go, a potem przelicz, czy dobrze wypłacili nadgodziny).

Później następuje rozróżnienie dominacji symbolicznej i faktycznej (symboliczna jest wtedy, kiedy on wydaje polecenia kelnerom i otwiera ci drzwi, faktyczną sprawujesz ty). Dużo pierdolenia o tym, że mężczyźni rządzą światem, ale kobiety rządzą mężczyznami, i że równouprawnienie w związkach nie ma racji bytu. Stąd tylko krok do dawania dupy za awans, względnie za prezenty czy wykonywanie prac domowych. O ile z początku wydaje się, że książka przedstawia lukrowany świat amerykańskich seriali, o tyle później wychodzi na jaw, że de facto chodzi o stary dobry model dominacji i uległości, który sprawdza się w łóżku, a nie w życiu. Jeśli komuś pasują role jelenia i utrzymanki stosującej system kar i nagród, droga wolna. Ja się wypisuję z tego.

Na razie tyle, jak wrócę z onkologii, wezmę się za resztę.

poniedziałek, 2 listopada 2015

W poszukiwaniu elektro - raport październikowy

Tak jak nie było co robić, tak przyszedł październik, a wraz z nim nowe sezony seriali (w tej chwili oprócz Doktora - American Horror Story i The Knick), studenciaki i dobre imprezy na mieście. W listopadzie spodziewamy się m.in. imprezy depeszowej (dawno nie było), natomiast jeśli chodzi o październik, było tak...

1. Koncert GusGus - hala Międzynarodowych Targów Poznańskich

Mieszkając na Islandii można pracować w przetwórstwie rybnym albo być muzykiem. Stężenie dobrej muzy na kilometr kwadratowy jest nieproporcjonalne do liczby ludności, a oprócz Sigur Ros i Bjork na tym kamienisto-rybno-wulkanicznym gruncie wykluł się również GusGus. Wg wikipedii jest to muzyka elektroniczna z elementami trip-hopu, house, techno i jazzu. Jeśli o mnie chodzi, to nic mi nie robi dobrze tak bardzo jak połączenie dobrego pierdolnięcia z emocjonalnym wokalem oraz opcjonalnie seksownym skandynawskim wokalistą z dziwną mordą (mój ulubiony typ, jak Eskil z Covenanta i Daniel z GusGus, w Polsce nie ma takich facetów). Obecny skład zespołu to Daniel, drugi wokalista-wyking oraz didżej w szpilkach i makijażu, który robi jakieś 80% show, ale i tak wszyscy się jarają wokalistami, bo za konsoletą nie da się tak zajebiście ruszać itd. Życie. Z powodów logistycznych (bifor) nie załapałam się na support, na palarni zastałam gęstą mgławicę bakłażana niczym na Pendulum w Bydgoszczy i zaraz potem zaczął się show. Kilkunastominutowe, didżejskie wersje utworów, światła, lasery. Jak na bis zagrali "Add this song", to było takie pierdolnięcie, że dach się zawalił i tuzin osób nie żyje.



2. Electro Moustache - Dwa Światy (Toruń)

Dymy i lasery. Dużo dymu i laserów. Darmowe wąsy dla każdego i kiczowata muza, italo-disco-horror-electro-synth-space-chicago-house. Impreza cykliczna ostatnio reaktywowana, kiedyś było w Bunkrze, ale Bunkier się spalił, co nadal uważam za moją prywatną tragedię, i aktualnie jest organizowane w piwnicy Dwóch Światów - jednego z ciekawszych klubów w mieście. Wejście jedynie za piątkę, dobre pierdolnięcie w retro klimacie i wizualizacje z dużym udziałem He-Mana. Aha, proszę nie tańczyć na tym podwyższeniu dla didżeja, bo was wyjebią, na przyszłość będę wiedziała.



3. Die Antwoord Night - NRD (Toruń)

Coś, czego nikomu nie trzeba szczególnie polecać. Kolejny z moich ulubionych klubów i impreza w klimacie zef-rapu. Byłam na koncercie Die Antwoord przy okazji Euro 2012, ale co to za koncert na środku rynku, godzina i nara. Tym razem pełny wygryw, darmowe wejściówki i cały wieczór wg schematu - godzina tańczenia - browar na ogródku - powrót na parkiet.



4. Halloween w Hadesie (Toruń)

Hades to bardzo bezpretensjonalna, sympatyczna miejscówka, trochę kucowo-studencka, ale przynajmniej nie przyklejasz się do podłogi i nikt się nie bzyka po kiblach jak w Kotle (chyba). Tanie szociki, tani browar w przyzwoitym wyborze (jest porter, specjal z rokitnikiem, żywiec biały), muza totalnie jak w liceum, czasami trafi się Kazik, ale chyba rzadziej niż kiedyś, tak to Marilyn Manson, Limp Bizkit i dużo innego dobra. Tak po północy zaludnia się parkiet. Tym razem impreza była przebierana i przez cały wieczór mieliśmy wkręt, że jesteśmy w jakimś amerykańskim filmie - no bo normalnie w Polsce nie ma takich imprez. Chciałabym się przebrać, a tu chuj, mogę zrobić domówkę jedynie. Ogólnie przy użyciu żelatyny, chusteczek, barwników spożywczych i standardowych kosmetyków można stworzyć cuda na ryju, było dużo zombie, wampirów, poza tym lalka z Piły, Joker, uroczy koleś przebrany za irlandzkiego skrzata, a nawet jedna gnijąca panna młoda oprócz mnie, ale i tak nie miała niebieskich włosów :P



Taka mała dygresja - koleżanka pracowała w jednym z modniejszych klubów studenckich z selekcją, gdzie nie wejdziesz w bluzie z kapturem (ostatnio mnie nie wpuścili, w sumie nie wiem czemu i mam ich w dupie), parkiet roi się od odpicowanych bananowych lasek i chłopaczków w koszulkach polo i butach od komunii, na bramce stoją tęgie kafary, a regularnie ktoś dostaje wpierdol, kiedyś nawet ktoś wbił dziewczynie nóż w plecy. I chuj, tak jak odwiedzam bardziej alternatywne miejscówki, gdzie co najwyżej sprawdzają dowód, a na imprezie wszyscy są naćpani łącznie z didżejem, tak nigdy nie widziałam potencjalnie groźnej sytuacji, mało tego - nie ma jakichś dużych problemów z zarywającymi namolami. Z innych niusów to zamknęli pedałownię na Szerokiej koło Empiku, podobno było słabo, ale i tak szkoda, że się nie wybrałam. Natura nie znosi próżni, więc można mieć nadzieję, że wkrótce powstanie jakiś lepszy klub gejowski z czymś ciekawszym niż karaoke.



A w piątek widziałam coś dziwnego, koło 19 niebo zrobiło się nagle niebieskie jak w dzień i przez pół nieba przeleciał mega jasny meteor. Tyle wygrać.

piątek, 23 października 2015

Gimbazjalne stylówy, czyli dlaczego najlepiej wygląda się po studiach

Oglądając zdjęcia ze ślubu znajomej doszłyśmy z koleżanką do wniosku, że w porównaniu z pierwszym rokiem studiów - nie wspominając już o wcześniejszym okresie - wszystkie wyglądamy zdecydowanie lepiej. Od słowa do słowa zaczęłyśmy podsyłać sobie zdjęcia z dawnych lat - czego tam nie było... Z jednej strony dziwne pomysły na siebie, głównie subkulturowe bądź typu wannabe-sexy, z drugiej brak doświadczenia w dbaniu o wygląd i brak hajsu, skutkujący aparycją typowego piwa z sokiem z zapadłej prowincji. Poniżej mały przegląd grzechów głównych...



1. Brwi. Jeśli o mnie chodzi, to ich nie mam (tzn. mam w postaci bardzo jasnych, prostych kresek), regulacja i makijaż pozwalają uzyskać coś wyglądającego normalnie. Kiedyś zostawiałam je w stanie nijakim, raz na ruski rok mama robiła mi hennę i przez jakiś czas miałam dwie czarne, równe krechy nad oczami, później brak brwi powracał. Z kolei moje znajome mogły się poszczycić lekkimi breżniewami.

2. Makijaż. Nawiązując do powyższego - makijaż to nie było podkreślenie brwi, korektory, róż czy rozświetlacze, bo po pierwsze - nie było tutoriali, nie było wielu produktów w drogeriach, a po drugie po co nakładać na twarz coś, co teoretycznie powinno być niewidoczne? Co innego czarna kredka, oczojebne błyszczyki, pomarańczowe podkłady i cienie we wszystkich kolorach tęczy. Przez okres liceum tworzyłam sobie na twarzy coś, co miało być smoky eyes, a faktycznie przypominało makijaż Roberta Smitha z The Cure. Potem odkryłam eyeliner i uwierzcie, że naćpana Amy Winehouse stworzyłaby bardziej równe kreski. Aha, kreska była również na dolnej powiece, co przy małych oczach wyglądało cudnie. A skoro o tym mowa...

3. Okulary. Generalnie okulary są spoko, dobrze dobrane wyglądają profesjonalnie, w odpowiednim kontekście również sexy i w ogóle. Ale ogarnijcie - dodatkowe pomniejszenie małych oczu z pomniejszającym makijażem. Efekt mongolskiego dziecka gwarantowany. Soczewki zaczęłam nosić ze względu na treningi i było to prawdziwe objawienie.

4. Randomowa, niskobudżetowa garderoba. Ponieważ o sieciówkach poza Mrówką, Trollem i Butikiem nikt nie marzył, a H&M wydawał się synonimem luksusu, pozostawały lumpeksy. No i spoko, tyle tylko że jak teraz idę do lumpeksów, to przejdę nieraz całą ulicę Mickiewicza (toruńskie zagłębie) i wrócę z jedną rzeczą. Ceny wzrosły, a poza tym trzeba odrzucić rzeczy podniszczone, nie do końca dobre rozmiarowo i niepasujące do reszty szafy. Cóż, w liceum nie było to takie oczywiste. Skoro wszystko było za dwa złote, to żal nie wziąć, bo przecież jest trochę w rockowym stylu (co z tego, że ma cyrkonie), jest cieplutkie (ale zmechacone), jest fajne (kij z tym, że nieco za małe/za duże). Efekt to pękająca w szwach szafa i dziwna wariacja na temat gothic lolity ze spódniczką kojarzącą się raczej z uczennicą z pornola. Raz na ruski rok kupa kasy wydana na rockmetalshopie na tragicznej jakości alternatywne dodatki typu jebitnie wielkie kolczyki w formie nietoperzy.

5. Włosy. Ładowanie silikonów na łeb, tanie farby zapewniające niezmywalny odcień czerwieni pięknie podkreślający wszelkie syfy na ryju albo jednolicie czarny hełm, niepodcinanie końcówek, bo przecież zapuszczam - efekt to oklapnięte jak u topielicy strąki (ale przecież są długie, czyli spoko) i brak grzywki skutkujący czołem na pół twarzy.

6. Faile pielęgnacyjne. Czyli skóra po depilacji wyglądająca gorzej niż przed z powodu krost i podrażnień, kosmetyki "antytrądzikowe" powodujące suszę na ryju i kolejne syfy, zacieki po śmierdzących samoopalaczach, brak demakijażu, aż dostałam zapalenia spojówek i z wielkim bólem w sercu musiałam iść do gimbazy bez obrysowania oczu naokoło czarną kredką.

Na pierwszym roku studiów nadal miałam wielkie czoło, oczy mongolskiego dziecka i nogi jak patyki, potem zaczęło się to poprawiać, chociaż w międzyczasie nosiłam m.in. porno buty na gigantycznej szpilce i furażerkę. Podobnie u moich koleżanek - z biegiem czasu jest coraz lepiej. A teraz? Wiemy już mniej więcej, w czym wyglądamy dobrze, a w czym nie. Nauczyłyśmy się robić prostą kreskę, używać różu, korektora, a w sklepach w całkiem dobrych cenach pojawiły się jasne, lekkie podkłady, którymi nie da się zrobić sobie krzywdy. Nie mamy parcia na bycie mroczną jak dupa szatana ani na bycie ultra sexy. Same i za własny hajs kupujemy wszystko, co potrzebne do bycia zadbanym pustakiem (jest taka teoria, że dziewczyny, które się malują, są puste i mogłyby przecież wydać ten hajs na książki).

But look at me now.



Kolejna misja rozpisana na resztę to nie zgrażynieć. Damy radę.

poniedziałek, 19 października 2015

Spiskowa teoria podrywu # 3 - dlaczego mężczyźni nie kochają zołz cz.1

ZNACIE TE LASKI, NIE? XD NIEOBLICZALNE, TAKIE SĄ NAJLEPSZE, TAKIE "POZYTYWNIE PIERDOLNIĘTE" SZALONE. PMS, DARCIE RYJA, ŻRE BO PŁACZE, PŁACZE BO GRUBA, WINKO Z KOLEŻANKAMI DO PORZYGU, NA DVD KOMEDIA ROMANTYCZNA, Z GRAMOFONU MYSLOVITZ, A NA DOJEBKĘ EKOLOGICZNE CIASTECZKA OWSIANE I ORGANICZNA KAWA Z MLEKIEM SOJOWYM. SKOK W BOK Z ENRIQUE BO HORMONY KAZAŁY, GORĄCY TEMPERAMENT XDDDD
ALE JAK MNIE NIE ZNIESIESZ GDY JESTEM NAJGORSZA TO NIE ZASŁUGUJESZ NA MNIE GDY JESTEM NAJLEPSZA, WIADOMO XDDDDDD
CIEKAWE KIEDY JESTEŚ NAJLEPSZA
CHYBA JAK ŚPISZ MASZKARO CHOCIAŻ TEŻ NIE BO PEWNIE MEJKAP ZMYTY XDDDD

Cytat nie wiem skąd, niemniej jednak takie laski lubią wieczór z dobrą książką. A dobra książka to Grey (wersja plebejska), Zafon (wersja intelektualna) oraz wszelkiej maści poradniki ze słynnymi zołzami na czele. I o zołzach właśnie dzisiaj będzie. Oryginalny tytuł brzmi "Why men love bitches", więc nie wiem, czy tłumaczenie jest do końca adekwatne. Jakoś tak w połowie wstępu do tego wybitnego arcydzieła musiałam iść na papierosa, po pierwszym rozdziale omszałam, a w połowie dostałam przerzutów, ale czego się nie robi dla poznawania folkloru.

Na wstępie autorka zaznacza, że zołza jest świadomą swojej wartości kobietą, która myśli samodzielnie (i dlatego potrzebuje poradnika) i nie manipuluje ludźmi, czemu zaprzecza przez kolejnych dwieście stron. Później opisane są tzw. zasady atrakcyjności, z których pierwsza głosi, że jak za szybko pójdziesz z kimś do łóżka, to masz niskie mniemanie o samej sobie i - cytując - "odsłoniłaś swoje najlepsze karty". Czyli stare dobre robienie z dupy największego skarbu, do którego mężczyzna może zyskać dostęp po ściśle określonym czasie i jeśli się odpowiednio postara. Z drugiej strony w dzisiejszych czasach seks nie jest jakimś rarytasem i jeśli ktoś "odsłania swoje najlepsze karty" uprawiając go, to ma trochę problem.

Zgodnie z kolejną zasadą należy dawkować czas, jaki poświęca się mężczyźnie, żeby zyskać nad nim przewagę - ogólnie całość napisana jest językiem tkwiącym głęboko w paskudnym stereotypie przedstawiającym relacje międzyludzkie jako rywalizację, a nie współpracę. Następnie następuje akcent humorystyczny, czyli przepis na romantyczną kolację: popcorn z mikrofali, kiełbaski z keczupem i musztardą (zwane maczankami, wtf tłumaczko) i kawa rozpuszczalna. No kurwa spoko, moja zwykła kolacja wygląda nieco bardziej wykwintnie. Może w ogóle idźmy w klimat studencki, dorzućmy czteropak Harnasia i chleb posmarowany nożem, wtedy już na pewno koleś nie pomyśli, że nam zależy, tego byśmy przecież nie chciały. Aha - większość mężczyzn nie dzwoni z premedytacją, bo sprawdza, na ile może sobie pozwolić.

Cytacik: Powtarzam, nie chodzi o to, żeby nauczyć się prowadzenia jakichś gierek. Chodzi o zrozumienie ludzkiej natury i odpowiednie postępowanie. Mężczyzna zawsze będzie chciał tego, czego nie ma. Kiedy poznaje kobietę, która wydaje się nonszalancka, zdobycie jej względów staje się dla niego wyzwaniem. Ten sam facet, który bał się jak ognia stałych związków, staje się twoim prawdziwym adoratorem. Nie, w ogóle nie chodzi o prowadzenie gierek, a typ, który jest zainteresowany tylko seksem, przyleci z pierścionkiem, jak dostanie michę popcornu i odczekasz odpowiednio długo przed odpisaniem na sms-a. Logika tego wszystkiego jest genialna, coś w stylu "zależy mi na stałym związku i dlatego nie mogę pokazać, że zależy mi na stałym związku". Dalej jest o tym, że atrakcyjność zależy od samooceny i że trzeba wierzyć we własną zajebistość - no i niby racja, ale ładnie wpisuje się to w aktualną obsesję samoakceptacji, jestem jaka jestem i takie tam. Niedługo powszechnym problemem nie będzie zaniżona samoocena, tylko przekonanie o własnej wyjątkowości bez żadnych obiektywnych podstaw.

W drugim rozdziale autorka tłumaczy, jak to miłe dziewczyny wydzwaniają dziesięć razy dziennie, nagrywają się na pocztę (znacie kogoś, kto się nagrywa na pocztę?), czekają na faceta, który je wystawił, rezygnują ze snu, żeby się spotkać, podsłuchują jego rozmowy telefoniczne itp. - czyli innymi słowy "miła dziewczyna" to nawiedzona stalkerka, której pomoże raczej wizyta dzielnicowego niż jakikolwiek poradnik. Kolejne anegdotki - o lasce, która "usidliła" faceta, na którego "polowało dużo kobiet" (normalnie życie w miejskiej dżungli), ponieważ kiedy wchodził do bufetu, to nie patrzyła na niego, tylko była zajęta kanapką i tym go zaintrygowała.



Plus o lasce, która nigdy nie musiała prać facetowi ciuchów, ponieważ wrzuciła wszystkie jego białe gacie (sam fakt, że spotykała się z facetem noszącym białe gacie, świadczy o desperacji) z czerwoną bluzką. Na miejscu faceta miałabym raczej wątpliwości co do inteligencji takiej panny, no ale tak postępują zołzy, bo jak zaczniesz mu prać czy coś to uzna cię za swoją matkę, a każdy zdrowy heteroseksualny samiec ma wdrukowany syndrom Madonny i ladacznicy. Ponadto obowiązuje "zasada otwartej klatki", a źródłem wiedzy o męskich zachowaniach jest Animal Planet. Jeśli nie dajesz mu odczuć, że ma kompletnie związane ręce, będzie się ciebie trzymał. Pomyśl o nim jak o przestraszonym zabłąkanym psie. W końcu straci czujność i wróci. - a jak już będzie grzecznie służył na dwóch łapach, to ciasteczko w postaci seksu.

Tak oto dochodzimy do momentu, kiedy mężczyzna jest już usidlony, a jesteśmy dopiero na 50 stronie. Zasada atrakcyjności numer 18 brzmi: "Zawsze stwarzaj wrażenie, że on ma mnóstwo swobody. To zmyli jego czujność." Ale to w ogóle nie jest książka o manipulacji, no gdzie. Kolejny rozdział jest o seksualności, więc czas na szybki telefon na onkologię i mam nadzieję, że będę kontynuować cykl o zołzach. Chyba że będę zajęta robieniem popcornu i parówek na romantyczną kolację.

czwartek, 15 października 2015

Spiskowa teoria podrywu # 2 - jak działa miłość

Mówi się, że chłopakom wodę z mózgu robią filmy porno, a dziewczynkom filmy Disneya. W rzeczywistości jest gorzej - wszyscy po równo żyjemy mitem miłości romantycznej.



Jasne, że każda dziewczyna usłyszy od rodziców albo wyczyta z Bravo, żeby nie iść za szybko do łóżka, bo niekoniecznie musi wyjść z tego wielkie love story. Jasne, że każdy mniej więcej ogarnia, co oznacza, że "minął etap motylków" czy jakoś tak. Ale chcąc nie chcąc kultura nas kształtuje, małżeństwo z rozsądku czy dla pieniędzy uważamy za niechlubny relikt przeszłości, a tzw. miłość za wartość samą w sobie. Można próbować oddzielać seks od miłości i w pewnych warunkach jest to możliwe, z tym że seks ma o wiele więcej odcieni, niż śniło się niezaspokojonym kurom domowym jarającym się "50 shades of Grey" i granica jest płynna. Nie jest tak, że mamy albo romantyczne pocałunki w budce ratownika podczas sztormu, albo dzikie seksy jak z pornola z napakowanym dostawcą pizzy. W prawdziwym życiu to się jakoś tak zazębia.

Bywa tak, że poznajesz się faceta, na widok którego wszystko ci mięknie i wilgotnieje (albo dziewczynę, na widok której wręcz przeciwnie - wszystko sztywnieje), uwielbiasz jego zapach (czy tylko ja wącham facetów?), głos i uważasz za szalenie seksowny sposób, w jaki nabija bongosa/strzyże żywopłot/programuje obrabiarkę/whatever. To jest naprawdę zajebiste uczucie, ale trzeba mieć z tyłu głowy myśl, że z naukowego punktu widzenia działa na podobnej zasadzie co dragi, na późniejszym etapie pojawia się oksytocyna, a wszystko to służy połączeniu dobrego zestawu genów. Jako konkretne okazy danego gatunku jesteśmy raczej drugorzędni z punktu widzenia tych małych chujów, które znalazły sobie akurat taki przyjemny dla nas sposób powielania - na szczęście mamy antykoncepcję. Kobiety zwane są zaś płcią piękną nie bez przyczyny - poszliśmy w tę stronę, że to my musimy się stroić dla podtrzymania zainteresowania, jako że dzieciak w przeciwieństwie do małej antylopy nie staje na nogi i nie zaczyna szukać żarcia dziesięć minut po porodzie.

W szkole nadal przerabia się "Romea i Julię" jako przykład idealnej miłości. Kurwa, really? Parka małolatów, która postanowiła się zabić w imię burzy hormonów i konfliktu z rodziną, ma stanowić przykład czegokolwiek poza młodzieńczą głupotą? Ma to również wytłumaczenie ewolucyjne - zakazana miłość jest tak atrakcyjna, ponieważ geny muszą się mieszać, a młody szympans musi czasem opuścić stado mimo dezaprobaty rodziny, by nie doszło do chowu wsobnego. Albo Werter - czy reprezentuje cokolwiek poza zafiksowaniem na własnym punkcie, czy obiekt miłości był tutaj faktycznie istotny, czy służył raczej mentalnej masturbacji tragizmem własnego losu? To już polski romantyzm jest pod tym względem bardziej produktywny, bo ojczyzna i w ogóle. Nie wspomnę już o wszystkich komediach romantycznych, w których tępy buc się zmienia i okazuje się idealnym partnerem. Jedyna psychologicznie prawdopodobna komedia romantyczna, jaką widziałam, to "Sekretarka" (polecam).

Później ludzie wierzą, że wścieklizna macicy i jaranie się na okrągło własną podjarą ma jakąkolwiek wartość. Wszystko ładnie pięknie, jeśli są w stanie się dogadać w codziennym życiu, gorzej, że takie podejście nierzadko prowadzi do patologii. W lajtowej wersji - taka moja znajoma z typem, z którym była tyyyle lat, były wzloty i upadki (lol), kłócili się jak każda para (lol), ale to taka piękna miłość. Ona pisała z jakimiś kolesiami z internetu względnie waliła go w rogi, on był przez to chorobliwie zazdrosny i kazał jej wysyłać mmsy dla potwierdzenia, że faktycznie jest w szkole/pracy/tramwaju. Ale to taka wielka miłość, bo jak się poznali, to bzykali się non stop gdzie popadnie i trzeba walczyć o związek. Wersja hardkor to np. ten reportaż - trzeba mieć wykupiony dostęp, ale tak w skrócie to koleś poszedł do prostytutki, zakochał się, zostawił dla niej żonę, ale że nie chciała zrezygnować z wykonywanego zawodu, to zabił jej alfonsa. To też była wielka miłość.

Problem w tym, że ja mimo niepowodzeń nadal wierzę w miłość, chociaż wiem, że to przystosowanie ewolucyjne i efekt działania substancji chemicznych w mózgu. Patrzę rozsądnie z zewnątrz, kiedy coś tam zaczyna mi się wydzielać, ale nadal potrafię poczuć się jak małolata, co w sumie dobrze świadczy, bo nie omszałam jeszcze do końca emocjonalnie.

środa, 7 października 2015

Miało być epicko, a wyszedł Moffat (spoilery) oraz jak Whithouse uratował Doktora

Jeśli nie widzieliście jeszcze nic z nowych odcinków Doktora, a chcecie obejrzeć - zacznijcie od trzeciego. Serio.

Dwa pierwsze odcinki dziewiątego sezonu okazały się - przynajmniej dla mnie - kolejnym rozczarowaniem pomysłami Moffata. Od razu zaznaczę, że nie śledziłam specjalnie newsów z planu, nie oglądałam trailerów poszczególnych odcinków, zasiadłam więc (a raczej zaległam) do oglądania bez jakichkolwiek oczekiwań. Początkowa scena rozbudziła we mnie niepotrzebne nadzieje, bo pomyślałam, że wow, że postapokalipsa, fajna wizja przyszłości, chciałabym zobaczyć całkiem nową historię osadzoną w tym świecie. A tu Moffat poleciał w totalne przegięcie, nadmiar motywów, które powinny pojawiać się stopniowo, bo w przeciwnym razie zamiast dramatyzmu i napięcia wychodzi przerost formy nad treścią, zmęczenie i rozczarowanie - i tak się stało w tym przypadku. Bo jest i Missy (która mimo wszystko ratuje nieco sytuację), i Dalekowie, i Skaro (chciałam zobaczyć Skaro w nowych sezonach, ale niekoniecznie w takich okolicznościach), zagadka z uratowanym dzieciakiem zostaje wyjaśniona zanim człowiek zdąży się porządnie nad tym zastanowić, bo Davros i w ogóle wtf - samo wyjaśnienie motywacji kierujących Davrosem nawet mnie przekonuje, ale późniejsze dramatyczne rozmowy z Doktorem wyszły jak wyszły, czyli nijako.

Cały motyw z testamentem Doktora - równie przekombinowany, ale domyślam się, że będzie kontynuowany i może uda się coś z niego wycisnąć. Doktor na czołgu grający na gitarze - równie dobrze scenarzyści mogliby zrobić do tej sceny podpis typu "patrzcie, to ma być epickie, patrzcie, jaki jestem zajebisty, poskładajcie się z wrażenia, róbcie memy, plis, plis". Clara pędząca na motorze na wezwanie UNIT-u - jeszcze gorzej. Mogła zaliczyć czołowe z drzewem na tym motorze, jako postać wypaliła się już totalnie i ciężko mi kupić jej relację z Doktorem - wiem, że prawdziwy Doktor nie wybrałby kogoś takiego (ok, prawdziwy Doktor to dość subiektywna sprawa, ale powiedzmy, że mam pewne kontakty).



Cała akcja poprowadzona jest błyskawicznie, a fabularne fajerwerki miały chyba w zamierzeniu przesłonić oczywiste niedostatki pomysłu. Bo jakim cudem Doktor mógł uznać, że intencje Davrosa są szczere i dać się wmanewrować w sytuację ze Zwojem? Czemu, do chuja pana, nie mógł mu otworzyć tych oczu ręcznie? Energia regeneracji, największa potęga Władców Czasu, przekazana śmiertelnemu wrogowi ze względu na jakieś śmieszne sentymenty, really? Rozumiem wrażliwość Doktora, mimo że Dwunasty jak dotąd pozował na badassa, ale bez przesady.

Gwoli sprawiedliwości - Doktor zdaje się odczuwać specyficzną więź z Missy i Davrosem, co jest całkiem ciekawe i o tyle prawdopodobne psychologicznie, że są to postacie na jego poziomie - zawsze wrogowie, ale w przeciwieństwie do Clary interesujący i stanowiący wyzwanie. A swoją drogą Dwunasty wydaje się nieco zblazowany, zmęczony ziemskimi sprawami, pragnie czegoś więcej, a nie mogąc mieć Gallifrey, wybiera ryzyko. Ponadto dobry był pomysł z umieszczeniem Clary we wnętrzu Daleka, chociaż z różnych względów uważam, że było to zbyt mało inwazyjne i zbyt łatwo odwracalne.

Po tych wszystkich atrakcjach nie chciało mi się oglądać kolejnego odcinka, nie chciało mi się nawet kończyć tej notki. Ale w miejsce Moffata przyszedł Toby Whithouse i wszystko wróciło do normy... Znowu kocham Doktora.



Odcinek nieco przypomina "Impossible Planet", chociaż jest szalenie ciekawy i absolutnie nie można go nazwać kalką starych pomysłów - supernowoczesna łódź podwodna z przyszłości oraz coś absolutnie oldschoolowego, czyli duchy. Czy ktoś jeszcze jara się duchami w dzisiejszych czasach? Ja tak, jeśli zabijają ludzi i mają naukowe uzasadnienie. I to by było na tyle, jeśli chodzi o główny motyw odcinka - tajemnica jednak pozostaje tajemnicą, w porównaniu z poprzednimi dwoma trzyma w napięciu mocno, aż nie mogę się doczekać kolejnego... Od momentu, gdy załoga znajduje na dnie jeziora tajemniczy, opuszczony statek kosmiczny i postanawia ściągnąć go na pokład, robi się coraz dziwniej i mroczniej. Jest klaustrofobicznie jak na statku kosmicznym po pojawieniu się Xenomorpha.

Jak to zwykle bywa w politycznie poprawnym BBC, ekipa z przyszłości zawiera ludzi we wszystkich kolorach tęczy (spoiler - Murzyn ginie pierwszy), ale tym razem pojawiło się coś nowego - głuchoniema bohaterka, która jednak po pierwsze posiada wyrazisty charakter, po drugie - niepełnosprawność nie jest motywem z dupy, tylko odgrywa w odcinku znaczącą rolę.
Aha - Capaldi jest po prostu boski, jest takim skrzyżowaniem egzorcysty z podstarzałym rockmanem. Kocham tego starego skurwiela, aktualnie w moim prywatnym rankingu zajmuje drugie miejsce ex aequo z Czwartym. Po przerażającym zakończeniu czekam tak bardzo na kolejny odcinek, że chyba aż się przemęczę i wezmę kompa w delegację. Dwunasty po prostu wybitnie łączy nieumienie w social skills z dziecięcą ciekawością świata i żądzą przygód - stąd bierze się siła tego wcielenia Doktora.

Taki cytacik na koniec:
The Doctor: Do you know what you need? You need a hobby.
Clara: Oh, I really don't.
The Doctor: Or even better, another relationship. Come on, you lot, you're bananas about relationships. You're always writing songs about them, or go to war, or gettin' tattooed.

Mam nadzieję, że nie był to dialog z dupy mający pokazać, że Doktor jest mimo wszystko kosmitą, tylko doprowadzi do pozostawienia Clary na Ziemi.

wtorek, 22 września 2015

Spiskowa teoria podrywu # 1 - gdzie te cioty w rurkach?

Wieść gminna głosi, że facet to ma być facet, a nie jakaś ciota w rurkach. Podobno cioty w rurkach są zarazą na zdrowej tkance społeczeństwa, a remedium to przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej. Po pierwsze to nie wiem, w jaki sposób czyszczenie kibli przy akompaniamencie wrzasków spoconego wąsatego Janusza miałoby czynić mężczyznę, po drugie - mamy dobrowolną służbę wojskową, do której o dziwo jakoś nie garną się zwolennicy poboru.

Ponieważ jakoś nie widuję chłopaków w rurkach, pomyślałam, że może jest to kwestia tego typu, że mieszkam na prowincji albo problem dotyczy młodszego pokolenia. Ale wyjechałam do Warszawy, do Poznania, Trójmiasta i dalej nie wiem, gdzie oni wszyscy się podziewają. Owszem, jest ich może minimalnie więcej - tak samo jak chłopaków z brodami, dziarami, fryzurą na trepanację czaszki, chłopaków w fullcapach i we wszystkim innym co modne. Co do brody są dwie teorie - pierwsza głosiła, że nastała epoka drwaloseksualizmu i odtąd mężczyzna ma samodzielnie rąbać drewno, oprawiać łosia po polowaniu i rzucać się nago w zaspy. Szybko powstała kontrteoria, zgodnie z którą to wszystko ściema i zwykłe przebranie, za którym ukrywa się ciota w rurkach. Prawdziwy mężczyzna nosi polar z napisem Dekoral i sztruksy, a z kosmetyków zna maszynkę do golenia. Roboczo można określić ten typ jako januszoseksualny.

Wpisałam eksperymentalnie w googlach "cioty w rurkach" i zaprawdę jest to gruby kontent, obejmujący głównie jęczenie gimbusów, którzy są inni niż te wszystkie modnie ubrane chłopaki, bo słuchają prawdziwej muzyki, nie bawią się dziewczynami (nic dziwnego, skoro żadnej nie mieli) i je szanują (mimo że te lecą tylko na hajs i wygląd). Gorzej, że niektórym tak zostaje po wyjściu z wieku nastoletniego. Zazwyczaj taki kuc dziwnym trafem nie może poznać normalnej dziewczyny, bo wszystkie puszczają się od gimnazjum, są blacharami, silnymi niezależnymi kobietami, nie marzą o stałym związku, rodzinie i dzieciach, tylko lecą na cwaniaków w beemkach i takie tam. Że tak nieśmiało zapytam - co z tymi wszystkimi miłymi dziewczynami, które poznałam na studiach i w dorywczej pracy, a które w wieku 20+ były dziewicami i nie szalały co weekend po klubach? I nie to, że były jakieś nawiedzone czy brzydkie. Imię ich Legion, bez kitu w pewnym momencie przestałam je odróżniać. Może by tak zmienić target albo po prostu wyjść z internetu, jeśli wokół widzi się same pustaki?

A tak w ogóle to kiedyś tego nie było. Nasi dziadkowie byli prawdziwymi mężczyznami, zapierdalali fizycznie, pachnieli potem i popularnymi poznańskimi, umieli skopać ogródek samą siłą jakże męskiego spojrzenia, nie jedli miodu, tylko żuli pszczoły, czasami zdarzyło im się mieć wyjebane zęby na przedzie po bójce po tym, jak przyszła wypłata i wszyscy poszli się najebać. W ogóle przez całą historię mężczyźni byli męscy, kobiety znały swoje miejsce, a dopiero teraz zmierzamy do upadku poprzez tak nowe zjawiska, jak homoseksualizm, transwestytyzm, rurki i makijaż noszone przez facetów, które generalnie biorą się z nadmiaru dobrobytu i ogólnego spedalenia społeczeństwa.



NO KURWA RZECZYWIŚCIE.

Faceci płaczący nad kryzysem męskości to najlepszy dowód na kryzys męskości. Wygląda to mniej więcej tak, że niektórzy (podkreślam - niektórzy) mężczyźni nie posiadając już cech uznawanych tradycyjnie i stereotypowo za męskie, takich jak umiejętność utrzymania rodziny, przeprowadzania napraw domowych, dania w mordę czy mitycznego wniesienia lodówki na czwarte piętro nie posiadają jednocześnie tych cenionych obecnie, a stereotypowo kobiecych - empatii, komunikacji, ogarniania chaty, zarządzania budżetem domowym czy gotowania. Po części winę za to ponoszą mamusie i babcie, które pracowicie produkują ulubione słoiki przed każdym weekendowym powrotem do domu dwudziestoparoletniego dzieciaczka.

Dzisiaj wracając z pracy obserwowałam gimbazę wychodzącą ze szkoły i z całego stada chłopaczków trafił się jeden, który nosił te mityczne rurki. Ogólnie poznaję dużo fajnych, normalnych chłopaków, a wszystkich ich łączy jedna cecha. Nie rozkminiają, że ten z klatki obok ma akwarium z glonojadami i wyrwał fajną dupę, a ten drugi ma kozę na łańcuchu i nie wyrwał, a że raz byli w klubie i były tam same nawalone lambadziary, tylko działają, nie traktując dziewczyn jako gatunek z innej planety, który można ocenić w skali 1-10. Co generalnie powinno dotyczyć obu płci.

W następnym odcinku - dlaczego mężczyźni nie kochają zozł. Zołz. Czy jakoś tak.

poniedziałek, 7 września 2015

Nagły atak barszczu Sosnowskiego - "Dzień tryfidów"

Obojętnie, czy mam fazę na science-fiction, kryminały czy cokolwiek innego, i tak zawsze jestem z klasyką do tyłu i boję się, że ktoś mi powie "OMG jak mogłaś tego nie czytać to absolutna klasyka". Staram się nadrabiać sukcesywnie i tak oto sięgnęłam po "Dzień tryfidów" Johna Wyndhama, postapokaliptyczną historię o tym, jak może się skończyć dalsza ekspansja barszczu Sosnowskiego.

W tej książce jest naprawdę mnóstwo dobra. Zabójcze rośliny, które nauczyły się chodzić i komunikować. Zimnowojenny klimat i broń masowej zagłady umieszczona na satelitach. Postapokalipsa, ślepcy błądzący ulicami miasta, potem wyludniony Londyn, walka o przetrwanie zahaczająca o najniższe instynkty. Główny bohater to biolog badający tryfidy - nietypowe rośliny wyhodowane prawdopodobnie w ZSRR jako wysoce wydajna i przydatna dla przemysłu roślina (czyli taka sama historia jak z barszczem Sosnowskiego), których nasiona zostały wykradzione z komunistycznego kraju i rozprzestrzeniły się na cały świat. Chociaż kto wie, może tryfidy przybyły tak naprawdę z kosmosu. Jest jeden problem - tryfidy wydzielają zabójczą parzącą substancję, a także umieją chodzić. Badacz wysuwa hipotezę, że jedyną przewagą ludzi nad tryfidami jest wzrok, ale oczywiście każdy ma na to wywalone. Tak działa wolny rynek.

Dopóki tryfidy są upalowane i ma ich kto pilnować, problemu nie ma. Pewnego dnia nad Ziemią pojawia się jednak tajemnicza kometa, następnego dnia ludzie wstają, a tu psikus - wszyscy, którzy ją oglądali, czyli zdecydowana większość ludzkości, stracili wzrok. Czy jest to zjawisko naturalne, czy nieudany eksperyment z bronią, nie wiadomo - pewna enigmatyczność jest zresztą dużym plusem książki. Główny bohater przebywa wówczas w szpitalu z zabandażowaną głową po oparzeniu witką barszczu tryfida, w związku z czym zachowuje wzrok i staje się z jednej strony cennym towarem dla krążących po mieście grup hultajów, z drugiej jednak może ich bardzo łatwo przechytrzyć. Ratuje więc dziewczynę robiącą za oczy jednej z ekip, po czym wyrusza z nią na wieś w poszukiwaniu lepszego życia.



Od roku 1951, kiedy wydano "Dzień tryfidów", postapokalipsa została wyeksploatowana na maksa, przemielona i przewałkowana na milion bardziej i mniej (szczególnie mniej) udanych sposobów. Mimo to wizje Wyndhama nie straciły świeżości, przede wszystkim ze względu na skupienie na człowieku, jego wyborach, chciwości, okrucieństwie i desperacji - tryfidy, chociaż zajebiste, są tylko pretekstem, równie dobrze mogłaby być to inna forma zagrożenia. Sam pomysł ma duży potencjał, który wydaje się nie do końca wykorzystany, ogólnie można by dorobić do tego sequele, prequele i alternatywne zakończenia aż miło. Z drugiej strony jest to niejako specyfika starszych książek - autor nie tworzy fabularnych fajerwerków, nie epatuje przemocą, mimo to czytelnik może odczuć grozę całej sytuacji. "Dzień tryfidów" jest również niewielki objętościowo w porównaniu ze współczesnymi pozycjami, mimo to zawiera mnóstwo materiału do przemyśleń.

Jak więc reagują ludzie w obliczu upadku dawnego świata? Część oślepionych od razu popełnia samobójstwo, część ginie wskutek wypadków, chorób i głodu, reszta chcąc nie chcąc musi zdać się na nielicznych widzących, nieraz padając ofiarą przemocy, a nieraz trafiając do wspólnot, z których większość wprowadza bezwzględne zasady oparte na przemocy i hierarchii. Ponieważ oprócz zdobycia żywności i schronienia priorytetem jest odbudowanie ludności, konserwatywni fanatycy wprowadzają wielożeństwo, by wykorzystać niewidome kobiety do rodzenia. Do takiego miejsca trafia początkowo bohater wraz z uratowaną dziewczyną Josellą, która jest znaną autorką bestsellerowej powieści erotycznej (really), co bywa nieco problematyczne dla obojga. W wielu książkach pisanych w tamtych czasach (chociażby u Bradbury'ego) kobiety stanowią tło dla męskich bohaterów, tutaj na szczęście poza tym, że są śliczne, mają własny charakter i poglądy. W dialogach między bohaterami pojawiają się zresztą ciekawe rozważania dotyczące równouprawnienia, mianowicie o tym, że niesie ze sobą również odpowiedzialność i obowiązki.

Generalnie Wyndham był jednym z prekursorów postapokalipsy i w wielu późniejszych utworach można znaleźć mniej lub bardziej świadome inspiracje "Dniem tryfidów". Polecam nie tylko w ramach klasyki, ale również jako świetne połączenie dobrej rozrywki z bardzo uniwersalną refleksją dotyczącą gatunku ludzkiego. Obejrzę chyba zresztą jeszcze film... oczywiście w wersji z 1962 roku ;)

poniedziałek, 31 sierpnia 2015

Niebezpieczne głębiny mózgu - "Palindrom" w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie

Robert Kuśmirowski jako artysta słynie głównie z tworzenia imitacji rzeczywistości - czasem po prostu przeniesionych z innego miejsca czy czasu, jak domek Unabombera z Muzeum Sztuki Nowoczesnej w Warszawie, czasami chyba z innych światów - jak w instalacji UHER.C, którą nawiedzałam co czwartek w ramach darmowego wejścia do CSW. Tym razem Kuśmirowski jako kurator wystawy "Palindrom" również prowadzi rodzaj gry z widzem. Otóż umieścił obok siebie, bez oznaczenia autora, prace uznanych artystów oraz osób chorych psychicznie wykonanych w ramach zajęć terapeutycznych. Czy nie czytając opisu wystawy, widz sam by wpadł na takie rozwiązanie? Wydaje mi się, że niekoniecznie.

Niestety sama załapałam się na ostatni dzień wystawy i nie można już jej oglądać - załączam foteczki.



Powyżej charakterystyczny styl Moniki Mausolf.



Jak widać prace były bardzo różnorodne - coś z malarstwa, z rzeźby, z instalacji, plus całkiem nietypowe obiekty:



To akurat Kuśmirowski, o czym poinformowała mnie konspiracyjnym tonem pani z ochrony, i jego książkowe fejki z innego świata.



Niepokoją mnie deformacje twarzy i ciała, rzucające się w oczy na większości obrazów.



Paweł Hajncel moim nowym idolem, w pozornie naiwnym, prostym stylu tworzy trafne komentarze do rzeczywistości, sięgając do języka potocznego, utartych sloganów, stereotypów, mediów.







Sztuka z recyklingu, kojarzy się oldskulowo ze starymi okładkami książek Lema.



Na sam koniec - naprawdę wielka makieta surrealistycznego miasta, zrobiona z zabawek, klocków, śmieci itp. Jestem ciekawa, czy pracowało nad nią więcej osób.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...