Czasami zdarza mi się sięgać po arcydzieła literatury typu Dlaczego mężczyźni kochają zołzy - z czystej ciekawości, żeby sprawdzić, czym się ludzie podniecają. Z taką samą myślą sięgnęłam po bestsellerowy poradnik Jak przestać się martwić i zacząć żyć. Techniki niemartwienia się są dosyć oczywiste i powszechnie znane, gorzej, że co jakiś czas muszę sobie o nich przypominać. W pewnym momencie gościu pisze w książce, jak to pewnego dnia ciężko pracując z rodzicami na farmie (bo oczywiście wychował się w biedzie na farmie) zaczął płakać, a na pytanie matki odpowiedział, że to ze strachu, że go pochowają żywcem. I to by w sumie starczyło za całe moje dzieciństwo. W sumie to non stop martwiłam się pochowaniem żywcem, chorobami, kosmitami, wojną, samozapłonem itp. Żeby nie było - nikt mnie niczym nie straszył, mimo że generalnie popularne było opowiadanie dzieciakom, że jak blizna na twarzy Maryjki dojdzie do serca, to będzie koniec świata i tym podobne radosne historyjki.Ale do rzeczy.
Niestety tak mi zostało do teraz. Tzn. nie martwię się już kosmitami, ale wszystkim innym jak najbardziej i niestety im dalej w las, tym gorzej. Chociaż w sumie to wszystko jedno, rozwód czy sprawdzian z matmy, nevermind, jak masz z tym problem to i tak będziesz rzygać z nerwów i tak. Znam teoretyczne podstawy niemartwienia się, zdarza mi się stosować je w praktyce przez jakiś czas, potem zapominam i znowu zaczynam się orać z byle powodu. I tak w kółko. Generalnie jest to bardzo ciężka praca nad sobą, w dodatku z mnóstwem pułapek - w końcu człowiek zaczyna się orać tym, żeby się nie orać.
Mimo wszystko jest kilka metod (opisanych również u Carnegiego) wartych stosowania, skutecznych i swoją drogą bardzo logicznych. Gorzej, że z logiką u mnie bywa słabo.
borze, jak dobrze że mam ebooka i nie muszę oglądać tej mordy
1. Żeby się nie martwić, trzeba zapierdalać.
Proste? Proste. Nawet po wzięciu nadgodzin, nauce itp. zawsze pozostaje trening, sprzątanie i gotowanie. Gorzej, że niemartwienie wizualizuje się zazwyczaj jako odpoczynek na kanapie z aromatyczną herbatką czy coś takiego. Trudno, coś za coś, walnięcie się do łóżka bez problemów ze snem będzie również miłe.
2. Co najgorszego może się zdarzyć?
Klasyka gatunku. Wizualizujemy sobie, co najgorszego może się zdarzyć (przychodzi to zazwyczaj dość łatwo) i w 90% przypadków okazuje się, że w sumie to nikt nie zginie itp. Potem nastawiamy się psychicznie na uwalone studia, powrót do domu rodzinnego na Podkarpaciu i pracę w lokalnej fabryce żwiru. Próbujemy ratować sytuację zgodnie z instrukcją poniżej.
3. Analiza faktów i męska decyzja.
Jest to o tyle problematyczne, że sama myśl o analizie faktów zazwyczaj ponownie powoduje wymioty. Jak już skończymy, bierzemy się do dzwonienia, wypytywania i wyszukiwania informacji, następnie na ich podstawie rozkminiamy, co można zrobić. Podejmujemy decyzję i choćby skały srały, a mury pękały, trzymamy się jej i nie myślimy, co by było gdyby.
No i tyle w sumie z nauk Carnegiego. Jest amerykański do bólu, dużo pisze o Lincolnie, ale w sumie do tego momentu można to przeżyć, bo porady mają sens.
Za to w kolejnym rozdziale facet popłynął i pisze o tym, jak jego rodzice na farmie pracowali po 16 godzin dziennie, nic im nie wychodziło, plony gniły, zwierzęta chorowały, jak coś im wyszło to spadały ceny skupu tego czegoś itp., aż zlicytowali im dom i wylądowali w jakimś pustostanie. Ale się nie martwili, tylko dziękowali Bogu za dach nad głową.
Ponownie - do tego momentu byłabym w stanie to przyjąć. Ale później zaczyna się jazda, że religia jest super, co udowodniła współczesna nauka, że jest tyle wyznań i wystarczy sobie coś wybrać (oczywiście autor skłania się ku lokalnym kościołom ewangelickim i wspólnym śpiewaniu gospel zaraz po zbiorowym obrzucaniu się ciastem), że ateiści nie mają celu ani sensu w życiu, że każdy w końcu odnajdzie wiarę itp. W końcu to takie proste - wystarczy przecież sięgnąć po Biblię, wybrać sobie kościół i od razu zaczynasz wierzyć, prawda?
Jak to przeczytałam, to ciśnienie mi skoczyło, ale potem postanowiłam skorzystać z super porad Carnegiego, nie psuć sobie zdrowia pierdołami i nie przejmować się głupimi ludźmi. Pomyślałam sobie, że tylko zdechłych psów nikt nie kopie, pomyślałam, jaki to musi być płytki człowiek, który po prostu nie odkrył ateizmu w swoim sercu i jak bardzo mu współczuję. Postanowiłam przebaczyć mu niczym Jezus.
Ogólnie fajnie by było, gdyby był jakiś poradnik streszczający skuteczne porady dotyczące niemartwienia się w bardziej strawnej formie. Jeśli jesteście uczuleni na pierdolenie, nie czytajcie Dale'a Carnegiego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz