Dopadł mnie ostatnio brak weny graniczący z blokadą, stąd długa przerwa w prowadzeniu bloga, mam nadzieję ruszyć znowu z tematem.
Jako dziecko uwielbiałam programy o kosmitach, mumiach i niewyjaśnionych zjawiskach, odkąd założono nam kablówkę, co wieczór włączałam Discovery i kij z tym, że nie spałam potem w nocy albo miałam koszmary. Nic nie działało mi na wyobraźnię w takim stopniu, jak starożytne cywilizacje, twarze na Marsie, wielkie szkielety i tym podobne pierdoły. Swego czasu odróżniałam nawet poszczególne gatunki kosmitów wyodrębnione przez "naukowców" zajmujących się taką problematyką :D
Niestety jak to zwykle bywa człowiek bierze się z wiekiem za ambitniejszą literaturę i filmy, a tym samym to, co niegdyś zachwycało, staje się naiwną bajką, a humanoidalny kosmita paździerzem z minionej epoki. Innymi słowy - wszystko, co nie było świadomym oceanem czy myślącą cząstką elementarną, lądowało w kategorii pierdół dla dzieci/oszołomów.
W zasadzie do pewnego wieku (całkiem późnego, wstyd się przyznać) byłam głęboko przekonana, że prędzej czy później spotka mnie coś niewytłumaczalnego. Potem mi przeszło, a teraz chyba znów się zaczyna za sprawą Doktora Who. W coś wierzyć trzeba, a Doktor wydaje się bardziej sensowny niż np. Jezus.
Ortodoksyjni fani (ponoć są jacyś w Polsce, jak dotąd żadnego nie spotkałam) zapewne nie zaaprobowaliby rozpoczynania przygody z Doktorem od nowej wersji z 2005 r. Opinie na temat nowych sezonów są skrajne, o czym świadczy chociażby zdumiewająco kulturalna jak na standardy filmwebu dyskusja. Ja osobiście kończę właśnie pierwszy sezon i boję się kolejnych głównie ze względu na fakt, że uwielbiam rolę Ecclestone'a, a kolejni aktorzy wcielający się w postać Doktora nie podobają mi się z ryja.
Póki co efekty specjalne wyglądają jak robione ręcznie trzepaczką i tłuczkiem do mięsa, natomiast fabuła bywa miejscami kiczowata do bólu. I kij z tym, jest to mniej więcej takie uczucie, jakby po miesiącu żywienia się chudym drobiem i sałatą opierdzielić wielką porcję spaghetti carbonara. Jak się już wczuje w konwencję, radość z oglądania Doktora jest niewyobrażalna. Tym bardziej, że kreatywność twórców (co również wynika moim zdaniem z braku śmiertelnej powagi, z nieuciekania przed pewną naiwnością i prostotą) jest niemal nieograniczona. Brak ram czasowych i przestrzennych sprawia, że jeden odcinek może być horrorem z akcją osadzoną w XIX wieku, a kolejny antyutopią w stylu science-fiction.
Stąd też następnym razem, gdy na rozmowie kwalifikacyjnej padnie jedno z najgłupszych możliwych pytań, a mianowicie "gdzie się pani widzi za pięć lat", moja odpowiedź nie będzie brzmiała jak dotąd "w lustrze/nie widzę siebie nawet za miesiąc, za pięć lat to tu może jebnąć cały budżet, system emerytalny i służba zdrowia, także HELOŁ". Za pięć lat będę asystentką Doktora i będę ratować was przed inwazją z kosmosu, frajerzy z HR. Ponieważ w coś wierzyć trzeba.
Ja przygodę z Doktorem zaczęłam od Tennanta i wsiąkłam na dobre, sezon pierwszy nowego Doktora, z Ecclestonem, był tak naprawdę przedostatnim, jaki obejrzałam, raptem kilka miesięcy temu. Nie wiem, czy to źle czy dobrze, grunt że serial pokochałam.
OdpowiedzUsuńJa też nie wiem, czy dobrze, że zaczęłam od początku, bo ludzie radzą od drugiego. Teraz strasznie ciężko przestawić się na Tennanta :<
OdpowiedzUsuń