Jedno słowo: choinki.
Drugie słowo: gwoździarka.
Film pod norweskim tytułem "Arme Viddere" do Polski wszedł jako "Jackpot". Myślałam, że to tradycyjny przejaw inwencji polskich tłumaczy tytułów filmowych, ale okazało się, że oryginał znaczy tyle co "French toasts", czyli takie kanapki opiekane na patelni. Może to jakiś slang, jak ktoś się uczy norweskiego, to niech da znać. W każdym razie dobrze, że polscy tłumacze się za to nie wzięli, bo pewnie wyszłoby coś w stylu "Zakłady nie od parady" albo "Nie igraj z gwoździarką".
Główny bohater, Oscar, bardzo fajny zresztą z ryja, pracuje w zakładzie produkcyjnym zatrudniającym byłych więźniów. Koordynuje pracę wesołej ekipy składającej się z podstarzałego harleyowca Thora, Solora rudego jak rodowity Irlandczyk oraz świeżo zatrudnionego psychopatycznego pojeba z imponującą jak na młody wiek listą wyroków.
Na zdjęciu cała ekipa: Oscar, Psychopatyczny Pojeb, Irol i Stary Kuc. Zgadnijcie, kto ginie pierwszy, jeśli nie ma Murzyna.
Film zaczyna się sceną przesłuchania prowadzoną przez typowego Wallandera, który na miejscu zbrodni oprócz zwłok zastał jednego żywego kolesia przygniecionego grubą martwą prostytutką. Później mamy retrospekcję: Oscar wraz ze znajomymi kryminalistami wygrywa duży hajs (na polskie niecały milion) w zakładach sportowych. Złodzieje nie są zbyt błyskotliwi, niemniej jednak kminią, że im mniej osób do podziału, tym więcej przypada na głowę. W międzyczasie do akcji wkracza gangster, któremu jeden z zainteresowanych wisi kasę i zaczyna się jazda. Oscar mimowolnie zostaje wplątany w samonakręcającą się pętlę przemocy bez możliwości ucieczki.
Dawno nie bawiłam się tak dobrze, oglądając film. Wielowątkowa i zagmatwana kryminalna intryga doprawiona jest sporą dawką czarnego humoru w stylu Tarantino oraz starej dobrej ultraprzemocy. Jak powiedział kiedyś mój znajomy, upadki na ryj zawsze cieszą, a jeszcze bardziej cieszą rozbryzgi krwi na ścianach i rozwalone łby. Dodatkowo mamy mnóstwo smaczków nawiązujących do klasycznych skandynawskich kryminałów - sama postać ekscentrycznego policjanta stosującego osobliwe psychologiczne triki dezorientujące przesłuchiwanego oraz jego enigmatycznej asystentki zasługuje na własny serial. Plus świetnie dobrana muzyka i perfekcyjny, dezorientujący montaż.
W kontekście norweskich realiów, gdzie teoretycznie przy drugim zakupie wódki w ciągu tygodnia przychodzą smutne panie i pytają, czy masz jakiś problem, a przy trzecim zabierają ci gówniaka, urzekła mnie postać troskliwego tatusia-gangstera wychowującego dziecko na zapleczu burdelu, w którym dodatkowo sprzedaje się alko spod lady.
Ciekawostka: paluchy w scenariuszu maczał sam Jo Nesbo, co samo w sobie stanowi rekomendację. Jeśli podobali wam się "Łowcy głów", to "Jackpot" jest równie godny polecenia - w podobnym klimacie, tyle że bardziej komediowo i zdecydowanie mniej burżujsko. Obowiązkowa pozycja dla fanów czarnego humoru, wszelkiej maści Wallanderów i krwawej rozpierduchy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz