piątek, 14 sierpnia 2015

Smutny kosmita w czasach zimnej wojny, czyli "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia"

W 1951 roku - mimo, że minęły trzy lata od incydentu w Rosswell - szaraki nie były jeszcze szczególnie popularne. Filmowe wizje kosmitów były różnorodne, od Bloba po przemalowanych na srebrno ludzi. Twórcy "Dnia, w którym zatrzymała się Ziemia" postawili na prostotę, jednocześnie tworząc film o jednoznacznie pacyfistycznym charakterze, z optymistyczną wizją życia pozaziemskiego niezagrażającego nam inwazją.

Czytając streszczenie filmu i oglądając zdjęcia, spodziewałam się naprawdę srogiego paździerzu i beki porównywalnej z "Robot Monster". "Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia" okazał się natomiast nieco naiwnym, mocno amerykańskim i osadzonym w duchu epoki filmem ze świetną fabułą, dobrymi jak na owe czasy efektami specjalnymi oraz ujęciami kojarzącymi się z kinem noir czy nawet niemieckim ekspresjonizmem.



W Waszyngtonie (jakżeby inaczej) ląduje dizajnerski statek kosmiczny, z którego wychodzi odziany w kombinezon humanoidalny kosmita wraz z asystującym robotem. Traktuję to w sumie już jako konwencję - Robot Monster również samodzielnie podbija Ziemię, Slytheeni robią to w pięć osób, po co komu większa ekipa, jeśli jest się kosmitą dysponującym zajebistą technologią. Przybysz zwany Klaatu wyjmuje super teleskop, mający być podarunkiem dla Ziemian, co zostaje mylnie zinterpretowane i dostaje kulkę w ramię, po czym trafia do szpitala. Pragnie zwołać zebranie przedstawicieli wszystkich narodów świata, aby ostrzec ich przed dalszym rozwojem broni jądrowej, jako że Ziemia zaczyna stanowić zagrożenie i pozaziemskie organizacje pokojowe rozważają jej zniszczenie. W dobie zimnej wojny zorganizowanie spotkania okazuje się jednak niemożliwe. Zniecierpliwiony ucieka ze szpitala i wynajmuje pokój u starszej pani (tak, brzmi to głupio), szukając rozwiązania sytuacji. Poznaje lokatorkę Helen, która na czas randkowania zostawia mu pod opieką dzieciaka. Prosi go o pokazanie miasta, na co dzieciak zabiera go na grób swojego poległego na wojnie ojca (tak, brzmi jeszcze głupiej). Dodajmy, że po zdjęciu kombinezonu kosmita jest normalnym, mówiącym po angielsku typem. Chyba lepsze to, niż silenie się na wymyślne kostiumy.



W ramach ciekawostki muszę wspomnieć o tym, że po raz pierwszy zetknęłam się z postacią kobiecą w filmie z lat 50., która nie jest bezwolnym cielakiem ani tępą dzidą. Samotna matka pracująca jako sekretarka w korporacji, umiejąca postawić na swoim, w miarę rozwoju akcji ujawniająca odwagę i szlachetność - gdzie tam do niej jakimś głupim dziuniom z "Zabójczych ryjówek" czy właśnie "Robot Monster". Duży plus dla filmu. Kolejnym jest konsekwencja i logika fabuły, czego na próżno szukać we współczesnych produkcjach.

Klaatu nawiązuje kontakt z przedstawicielami świata nauki, podczas gdy rząd organizuje na niego obławę - i tak oto genialny, dysponujący zaawansowaną technologią kosmita ukrywa się na Ziemi, próbując pokojowymi środkami przekonać do swoich racji zaślepionych ludzi. Zadanie na kreatywność - co byście zrobili w takiej sytuacji, by wywołać na świecie poważny, dający do myślenia kryzys i przeprowadzić demonstrację siły, jednocześnie nikogo nie krzywdząc i nie niszcząc niczego? Klaatu taki kryzys wywołuje, za wsparcie mając Helen, irytującego dzieciaka (który średnio co minutę mówi entuzjastycznie "OK") oraz wybitnego naukowca, a mimo to samotny niczym zesłany na Ziemię Władca Czasu. Ogólnie mimo dynamicznej fabuły "Dzień..." ma melancholijny klimat, podkreślany jeszcze przez czarno-białe, kontrastowe ujęcia. Jak widać na załączonych obrazkach, bywają naprawdę piękne (dobra opcja na zdjęcie w tle).



"Dzień...", jak na owe czasy zrobiony z zajebistym rozmachem, dzisiaj sprawia kameralne wrażenie - szczególnie sceny we wnętrzach, które nijak nie sugerują, że mamy do czynienia z science fiction. Mimo prostego, pacyfistycznego przesłania i naiwnego happy endu jak przystało w amerykańskich filmach, współczesny widz może wyciągnąć dużo więcej. Dla mnie jest to opowieść o samotności, idealizmie i niezrozumieniu w świecie ogarniętym szaleństwem. Jeśli ktoś lubi klimaty retro, jak najbardziej polecam - na pewno jest bardziej przystępne w odbiorze niż np. "Metropolis".

P.S. Jednego nie mogę przeżyć. W końcowej scenie Klaatu wyciąga do Helen rękę, zapraszając ją na pokład statku kosmicznego. Skojarzenie z Doktorem jest dla mnie nieuniknione. Jednak Helen owo zaproszenie odrzuca. Dlaczego?

1 komentarz:

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...