sobota, 8 sierpnia 2015

Weekend game i dwie buły na dziesięć godzin - relacja z koncertu HIM

Trzynaście lat to taki wiek, kiedy dziewczyna marzy o wielkiej miłości, chłopak natomiast preferuje grę w gałę i wali sobie nawet do stron z bielizną w katalogu Neckermanna. Na odsiecz rusza wówczas popkultura, która karmi wyobraźnię fantazjami o tragicznych romansach i przygotowuje nas na miłość, która przetrwa wszystko porażki i złamane serce. Kiedy miałam trzynaście lat, wyszedł album HIMa Love Metal - w tamtych czasach VIVA i MTV puszczały jeszcze muzykę różnych nurtów, ściągnięcie pliku mp3 trwało jakieś dwa dni, za to na miejskim targowisku można było nabyć w przystępnej cenie płyty i koszulki od dziwnych ludzi, którzy nigdy nie słyszeli o prawach autorskich. I tak wraz z kawałkiem Funeral of Hearts (chyba, nie jestem pewna) zaczęła się moja miłość do rocka - dopiero po jakichś dziesięciu latach definitywnie miejsce gitar zajęły w moim sercu syntezatory. Niemniej jednak pozostało tam również miejsce dla Villego Valo i reszty ekipy Finów.



W gruncie rzeczy tekst utworu jest totalnie przegięty i nie ma wiele sensu, szczególnie mam problem z fragmentem "the heretic seal beyond divine" (ktoś po anglistyce?). Ogólnie cała stylistyka, teksty i wizerunek zespołu jest niepowtarzalna, szczególnie jeśli chodzi o starsze utwory łączące mroczny romantyzm i elementy okultystyczne w celu wywołania taniej kontrowersji. Konsekwentnie trzymając się rock'n'rollowo-nekrofilskich klimatów HIM utrzymał się na scenie i nie pozostał gwiazdą jednego przeboju. Mimo gotyckiej stylistyki prywatnie muzycy wydają się zajebiście wesołymi ludźmi.





Coverowali m.in. Backstreet Boys i Turbonegro (!), w międzyczasie realizując projekty poboczne tworzone dla zwały:





Wieczór przed koncertem spędzony w towarzystwie melona, wina i lodów o smaku barszczu Sosnowskiego wasabi (przepyszne). Następnego dnia z rana wyruszyłyśmy polskim busem do Gdańska i bez problemu dotarłyśmy do hostelu - mimo bliskości centrum miasta okolica prezentowała się jak poniżej (przepiękne pejzaże):





W samym hostelu bardzo sympatyczna atmosfera, ładnie urządzone pokoje z balkonem i wspaniały widok z okna na zdjęciu poniżej (jeszcze nigdy nie widziałam wózków widłowych Toyoty).



Po dotarciu na miasto obkurwiłyśmy pyszny obiad w Biowayu (kofta serowa, lazania ze szpinakiem, zapiekanka francuska z warzywami plus woda imbirowa - polecam), odwiedziłyśmy Jarmark Dominikański, na którym nie było nic związanego z HIMem ani Doktorem, Stare Miasto, po czym udałyśmy się na teren stoczni...



Powyżej nadajnik, przy pomocy którego świadomość Nestene kontroluje Autonów, niestety nie mogłam się tym zająć, ponieważ nie chciałam przegapić koncertu. Po wykonaniu tego zdjęcia padła mi bateria w aparacie.

Tereny stoczni łącznie z samym klubem B90 urządzone są fantastycznie i aż żal dupę ściska, że nikt nie miał pomysłu ani dobrej woli na zagospodarowanie Tormięsu czy Merinoteksu w Toruniu. Ponieważ parę lat temu sprzedałam gotyckie szmaty, które zamieniłam na panterkę i koszulki oversize z dziwnymi nadrukami, ubrałam się w krótkie spodenki z cekinów i koszulkę Jagermeistera, jednak w obfitej kolejce ustawionej pod klubem niewiele było gotek, dominowały piwa z sokiem ubrane w czarne koszulki, dżinsy i trampki, a w skrajnych przypadkach w sukienki w kwiatki. Wiele z nich tachało ze sobą średnio zainteresowanych misiów, którzy potem zajmowali miejsce pod sceną i zasłaniali widok, mając totalnie wyjebane na koncert.

Patrząc, jak jakieś głupie pizdy przepychają się pod wejściem do klubu godzinę przed otwarciem (JA TU STOJĘ OD PIĄTEJ RANO - w przyszłości te laski zostaną babciami autobusowymi), odechciało nam się walczyć o miejscówkę i poszłyśmy po piwo. W trakcie konsumpcji w pobliżu pojawił się pan ochroniarz, kafar rozmiarów szafy gdańskiej, którego mina wyrażała skrajną desperację, w ręku natomiast dzierżył uroczą siateczkę - niebieską w białe groszki. Prowadził przez telefon monolog, który brzmiał mniej więcej:
- Ja się zajebię, ja tu zdechnę kurwa, tylko dwie bułki na dziesięć godzin! Jeszcze ten nierób siedzi w domu dwa tygodnie i nawet jedzenia nie zrobi! Dwie bułki, co to kurwa jest, ja umrę stary...

Bardzo współczułyśmy panu ochroniarzowi, gdyby nie koncert to zrobiłybyśmy mu buły i przyniosły, no ale są rzeczy ważne i ważniejsze. Zastanawiamy się mimo to, czy przeżył te dziesięć godzin, czy nie zasłabł w międzyczasie i takie tam. O godzinie 18 bramy klubu zostały otwarte i dziki tłum naparł na wejście - osoby stojące od piątej rano zaczęły się tłoczyć pod sceną i tłoczyły się tak przez kolejne półtorej godziny, ponieważ tradycyjnie rozpoczęto z lekką obsuwą, a każdy dźwiękowiec wychodzący w celu podłączenia kabli witany był zbiorowym piskiem, a następnie jękiem rozczarowania.

W końcu jednak na scenę wkroczył Ville, jak zwykle noszący czapkę pomimo naprawdę kurewskiego upału, w mocno wyciętej koszulce i z różańcem na szyi, a wraz z nim nowy perkusista (też gruby), Lily Lazer ze swoimi wspaniałymi dredami i miną, jakby dochodził przy każdym riffie, enigmatyczny klawiszowiec Zoltan Pluto, popalający fajki podczas grania (niedoceniana postać - klawisze dodają tajemniczy klimat do muzyki HIMa) oraz Mige, który zawsze był dziwny, ale teraz już popłynął ostro. Na głowie miał zwiniętą arafatkę, która wyglądała jak korona cierniowa, sam zaś przedstawiał widok czegoś, co mogłoby wyjść z ciemnego lasu w pobliżu akademików politechniki, zajmując przy tym połowę sceny. Ville zawsze wyglądał fajnie, teraz zaś nieco przypakował, wyhodował lekki zarost i ogólnie się wyrobił. Chciałabym być ręczniczkiem, którym wycierał się przez cały koncert.



Zdjęcie robione bakłażanem, ale przynajmniej mam dowód, że oni istnieją xD

Mimo że darowałyśmy sobie walkę o miejsca z ekipą lasek stojących pod klubem od piątej rano, miałyśmy bardzo dobry widok na scenę. Koncert zaczął się od Buried Alive by Love - "to cry is to know that you're alive, but my river of tears has been dried"... Power jak chuj, ogólnie to jak nie śpiewają pierdół o aniołach płaczących krwią na cmentarzu poronionych płodów, to teksty miewają naprawdę życiowe i poruszające. Potem czysty orgazm ze skakaniem, śpiewaniem wszystkich kawałków (znam teksty tak mniej więcej do 2007): Pretending (power), Your sweet six six six (jeden z moich ulubionych klasyków z tekstem głupim jak stado gwoździ, mózg cofnięty w rozwoju o dziesięć lat), Join me in death (hicior, płacz, wzruszenie). Osobiście byłam zadowolona, że nie była to trasa promująca nową płytę - odnoszę wrażenie, że ostatnie albumy robione są trochę na jedno kopyto, w bezpiecznej sprawdzonej stylistyce z lekkimi odchyłami w stronę doom metalu, z odejściem od popowego kiczu.

Nie zabrakło również Heartache every moment (jeden z moich ulubionych kawałków, aczkolwiek ciężko mi się zdecydować na mój number one - pewnie byłby to któryś pochodzący z demówek czy bonusów), Rip out the wings of the butterfly, She'll be right here in my arms, Poison girl (mała zmiana w tekście - zamiast poison on her lips było poison on her hips), In joy and sorrow - ogólnie bardzo dobra proporcja między starymi hitami wywołującymi lanie po nogach i kawałkami z nowych płyt oraz między tymi ostrzejszymi a balladami. Było oczywiście również Gone with the sin - najbardziej nekrofilski i psychodeliczny kawałek, będący dla mnie od zawsze kwintesencją romantycznej gotyckiej ballady. Proszę zwrócić uwagę na barszcz Sosnowskiego w teledysku.



W pewnym momencie, jako że było strasznie hot zarówno dosłownie jak i w przenośni, mózg chyba wypłynął mi gdzieś dołem i popłynął po nogach. Z pewną taką nieśmiałością wpisuję koncert HIMa na listę rzeczy lepszych niż seks. Ogólnie można nieco przypierdolić się do nagłośnienia czy rozmów na scenie między członkami zespołu, niemniej jednak dla mnie HIM nigdy nie był cukierkowym i mega profesjonalnym zespołem, lecz na zawsze zachowuje klimat garażowej kapeli - popowej, względnie łatwej w odbiorze, ale jednak rock'n'rollowej, gotyckiej, robiącej swoje bez gwiazdorzenia.

Z wielką niecierpliwością czekałyśmy na Weekend game, imprezowy kawałek, który zapewnił zespołowi popularność. Wypadł fantastycznie, energetycznie, romantycznie, poruszająco, chociaż na koniec Ville pokręcił bekę.



What weekend game to play to make me feel this way
What weekend thing to do to let me drink with you


Myślałam, że zagrają to na bis, ale padło na Rebel yell, co również było świetnych wyborem, ponieważ mimo braku oficjalnej wersji (same koncertówki) stało się już klasykiem. Ogólnie plan był taki, że rzucę stanik na scenę (specjalnie wzięłam taki, który już nie pasuje), ale nie udało się dopchać wystarczająco blisko. Niemniej jednak koncert uważam za bardzo udany i cieszę się, że spełniłam swoje marzenie z gimbazy. Dzięki takim eventom czuję, że żyję. Teraz napalam się na Gus Gus w październiku.

6 komentarzy:

  1. Ciekawie.... ale klawiszowcem od 2001 roku w HIM jest Janne Burton Puurtinen.

    Na bębnach tego wieczoru grał Jukka Kruger - nowiusienki nabytek HIM

    OdpowiedzUsuń
  2. Hej! Linkuję odnośnik do Twojej relacji na https://www.facebook.com/RRpolishfansite . :) Piszesz żywo i konkretnie -aczkolwiek jak już ktoś zwrócił uwagę - Zoltan nie gra w HIM od lat. Pozdrawiam i zapraszam! :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Dzięki za poprawienie, na przyszłość bardziej zadbam o research ;) I dziękuję za zalinkowanie

    OdpowiedzUsuń
  4. Hej, czy mogłabym umieścić Twoją relację na swoim blogu? (www.heartagrampoland.wordpress.com). Napisz do mnie na maila CatherineNoir666@gmail.com jeśli będziesz zainteresowana.

    OdpowiedzUsuń
  5. trafiłam tutaj przez tę zlinkowaną relację powyżej i wygląda na to, że zostanę na dłużej, bo świetnie się Ciebie czyta. o HIMie przypomniał mi nowy kolega z roboty, który razu pewnego zapytał czy lubię. no lubię przecie, tak sobie pomyślałam, ale moja miłość do tego zespołu była pogrzebana od 2000 roku, kiedy to miałam 13 lat (!) i jarałam się Razorblade Romance. płyta była - a jakże - piracka i cięła się okrutnie, ale nie przeszkadzało mi to zupełnie w leżeniu po ciemku i słuchaniu tego w kółko rozmyślając o koledze, który miał mnie głęboko w rzyci. ach, piękne czasy... teraz to tylko rachunków płacenie. pozdrawiam!

    OdpowiedzUsuń
  6. Też tam byłam! Ale naprawdę był tam ktoś o 5 rano? Ja przyszłam godzinę chyba przed otwarcie drzwi i wchodziłam jako jedna z pierwszych.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...