Kraftwerk? Coś kojarzę, oni wynaleźli techno. - komentarz znajomego.
Jakoś tak we wczesnej podstawówce stwierdziłam, że jestem robotem. Ta faza trwała dobrych parę lat, więc coś niewątpliwie musi być na rzeczy. W gimbazie natomiast, jako zadeklarowana fanka darcia mordy dla brudasów, uważałam, że nawet minimalna ilość elektronicznych brzmień dyskwalifikuje wykonawcę jako "techniawę". Jakiś czas później, przechodząc płynnie od smętów typu Deine Lakaien do innych wykonawców mniej lub bardziej gotyckich, w końcu doceniłam elektronikę. Poza tym z czysto estetycznego punktu widzenia kocham koncepcję człowieka-maszyny, piksele, statki kosmiczne i roboty. Szczególnie w stylistyce retro.
O koncercie Kraftwerk dowiedziałam się tydzień wcześniej, a że akurat jechałam na ten weekend do Poznania, uznałam to za przeznaczenie. Teoretycznie trochę dziwnie wydać dwieście złotych i przez dwie godziny patrzeć, jak czterech dziadów stoi jak koły przy syntezatorach. W praktyce jest to bardziej efektowny show niż jakikolwiek koncert rockowy.
Początki Kraftwerka są... dziwne. Flety, smęty, piętnastominutowe hymny na cześć ananasa z tesktem składającym się ze słowa "ananas", a do tego stylistyczna antycypacja Skrilleksa.
Beka.
Z biegiem czasu skład się pozmieniał, odszedł flet i dziwne smęty, aż w końcu Kraftwerk doszedł do powszechnie znanego etapu czterech dziadów przy syntezatorach. Wśród klasycznych hitów kwadratowej muzyki mamy również kilkunastominutowe hymny na cześć autostrad/witamin/pierwiastków radioaktywnych z tekstami prostymi jak konstrukcja futerału na cep.
I to jest magia. To jest oddany muzyką pejzaż, przestrzeń, światło, ruch, architektura, rosnące miasta i pędzące pociągi. Szczególnie słuchając albumu "Trans-Europa Express" mam niemal halucynacje. To jest tak czyste, proste i płynne, że każdy dźwięk gitary brzmi przy tym jak wyrzygany przez naćpanego Kurta Cobaina na zasyfioną podłogę w pubie.
Nie twierdzę oczywiście, że jest to jedyna słuszna muzyka, próbuję tylko oddać wrażenie, jakie wywiera przy bliższym wsłuchaniu.
Ralf Hütter z Kraftwerk w wywiadzie dla "Polityki" powiedział, że dopiero teraz mogą wykonywać swoją muzykę jak należy - że dopiero teraz dysponują odpowiednimi możliwościami technicznymi. Poza tym byli wizjonerami niczym Stanisław Lem, jako że w 1981, kiedy wyszedł album "Computerworld", nikomu nie śniły się randki przez internet ani powszechna inwigilacja.
Obecnie muzycy występują na scenie osobiście, nie ma więc ryzyka, że płacąc za bilet, przyjdzie nam oglądać roboty. Koncert był zorganizowany z imponującym rozmachem - mimo, iż odbywał się na wolnym powietrzu, nagłośnieniu nie można nic zarzucić. Po założeniu wręczanych na wejściu okularków 3D wszyscy westchnęli z zachwytu. Niby każdy wieśniak łącznie ze mną był z wycieczką szkolną w kinie 3D, ale tam nie oglądaliśmy cyferek i napisów. Muzycy wystąpili w charakterystycznych czarnych kombinezonach w paski - teoretycznie mają już swoje lata, w praktyce zajechany Ozzy czy inna legenda brudu mogłaby im pozazdrościć. Rowery zamaist dragów, ot co.
W sumie marzę o tym, aby Kraftwerk był wieczny. Aby w miarę utraty sił wymieniali się pomalutku na młodszych i działali np. przez sto lat. To by był ewenement, coś, na co jeszcze nikt nie wpadł.
Koncert zaczął się oczywiście od vocoderowego "ladies... and... gentlemen... tonight..." Następnie "The Robots" - i postacie robotów niemal wchodzące w publiczność, ramiona robotów przelatujące nad nami... Warto zobaczyć to na żywo. Wbrew pozorom "The Model" nie wywarło na mnie tak wielkiego wrażenia, jak się spodziewałam, być może dlatego, że mam ogromny sentyment do wersji niemieckojęzycznej. Ale "Man Machine", "Computer World", "Radioactivity", no bajka...
"Autobahn" jest o tyle ciekawy, że jest to mega monotonny utwór, który wciąga jak bagno. Za wizualizację posłużyła łąka z Windowsa przecięta niemiecką autostradą, po której jeździły same Volkswageny. Publiczność została zahipnotyzowana i wszyscy byli przekonani, że jadą samochodem, podśpiewując przez dwadzieścia minut non-stop "fahr fahr fahr auf dem Autobahn". Kiedy w końcu to się skończyło i ludzie otrząsnęli się z szoku, wskoczył nagle jakiś delikatnie ostrzejszy dalszy ciąg i podziwialiśmy wyprzedzanie Volkswagena Volkswagenem.
Oczywiście nie był to koniec, ponieważ przyszło mi się przejechać jeszcze pociągiem ("Trans Europe Express") i rowerem ("Tour de France").
Wizualizacje rzecz jasna nie zaskakują, nie zmieniają się bowiem w zależności od koncertu, niemniej jednak na żywo robią wrażenie. Hiciorem był oczywiście "Pocket calculator" z tekstem po polsku. Dla niezorientowanych brzmi on następująco:
Jestem operator i mam mini kalkulator,
ja dodaję, odejmuję, kontroluję,
mały przycisk naciskamy i melodię wygrywamy.
Prawda, że urocze? :)
Jakkolwiek dziwnie to nie zabrzmi - oni mają osobowość sceniczną. Widać zaangażowanie, słychać drobne odchyły w porównaniu z wersją "płytową" (kto powiedział, że syntezator brzmi zawsze tak samo?), nie wspominając o wokalu, który siłą rzeczy zmienił się z biegiem lat - ale zyskał na charakterze. Miejska legenda głosi, że za ruszanie się na scenie można było wylecieć z zespołu, ale nie da się ukryć, że muzycy wystukują sobie rytm nóżkami, komunikują się gestami i uśmiechami, a schodząc ze sceny kłaniają się niczym dyrygent w filharmonii. A Hütter wydaje się strasznie sympatycznym facetem, mimo że od czterdziestu lat ma ten sam przedziałek :) Czyli roboty są de facto ludźmi.
Na koniec kilka luźnych uwag.
Nigdy w życiu nie widziałam tak kulturalnej imprezy masowej. Zero najebanych ludzi, zero syfu, czyste toi toie. Albo kwestia ceny biletów i średniej wieku (40-50 lat), albo przyszły same roboty.
Niwea jako support wypadła niestety bardzo blado. Cenię twórczość Bąkowskiego i chętnie posłuchałabym go w jakimś klubie, ale przed Kraftwerkiem niestety nie miał szans. Napiszę chyba do CSW, żeby go zaprosili, bo wszyscy mówili, że łe, że Niwea, a oni właśnie są świetni.
Piękne zagospodarowanie terenów nadrzecznych w Poznaniu, zanim władze Torunia zdecydują się stawiać przez kolejnych dziesięć lat kolejny drogi hotel, powinny puknąć się w łeb i zerknąć na takie Kontenery, Starą Gazownię itp.
Wracając z koncertu, pogadałam sobie z gościem, który słuchał go zza płotu. Opowiadał, że nie ma kasy, ale kocha koncerty i jeździ na wszystkie darmowe festiwale albo słucha zza płotu. I że gdzieś tam w Polsce odbywa się Festiwal Muzyki Nietolerancyjnej, gdzie grają głównie zespoły nazi techno :D I że można się wkręcić, bo szukają osób, które będą stać topless na scenie i dają 200 zł za godzinę. Szczegółów nie pamiętam, bo wylewałam krew i pot z butów (ulubione koturny, teoretycznie wygodne), koleś pewnie ściemniał, ale rozbawiło mnie to. Od razu przypomniała mi się scena z Salon Kitty.
P.S. Teraz tak sobie pomyślałam, że pracuję na Starówce w jednym z najbardziej popularnych miast turystycznych w kraju, a co za tym idzie widuję starych Niemców w ilościach hurtowych.
Ale nie takich starych Niemców :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz