Odkąd zrealizowałam obowiązek szkolny, fizyka i biologia stały się nagle ciekawe. Z tej drugiej dziedziny szczególnie fascynuje mnie ewolucja. Czytam, oglądam programy popularnonaukowe i tak sobie nieśmiało myślę, że kiedyś wykończą nas wirusy. Dinozaury miały pecha, w naszym przypadku będzie to nie tyle pech, co powstanie bardziej wyspecjalizowanego konkurenta. W końcu nie chodzi tu o nic więcej, niż powielanie genów, a ludzie ze swoim skomplikowanym ustrojem są raczej mało elastyczni i nie mają szans odpowiednio szybko reagować na zmiany w środowisku. Tymczasem taki wirus to ergonomiczne cudo, całkowicie pozbawione zbędnych elementów.
Stąd też "Radio Darwina" Grega Beara idealnie trafiło w moje zainteresowania, jak również obawy. Główną bohaterką książki jest Kaye Lang, biolog pracująca nad teorią, zgodnie z którą fragmenty tzw. śmieciowego DNA, uważanego powszechnie za bezużyteczny relikt, wzięły się od retrowirusów, mających znaczący wpływ na ewolucję człowieka. Z kolei paleontolog Mitch Rafaelson znajduje w ukrytej jaskini w Alpach mumie neandertalczyków - kobiety, mężczyzny i dziecka. Badania ujawniają, że dziecko należy do gatunku homo sapiens, innymi słowy zaszła ewolucja nie o charakterze stopniowym, lecz skokowym, co natychmiast zostaje zanegowane przez konserwatywne środowiska akademickie...
Tymczasem wśród kobiet w ciąży ujawnia się wirus, powodujący szokujące mutacje płodu, na skutek których dochodzi do poronienia. Przynajmniej tak wynika z przebadanych do tej pory przypadków. Dochodzi do wprowadzenia stanu wyjątkowego, licznych przypadków przemocy wobec kobiet i aborcji. Lang i Rafaelson wierzą jednak, że nie jest to choroba, lecz kolejny etap w rozwoju ludzkiej rasy.
Sam pomysł będący zalążkiem fabuły jest jak dla mnie dość przerażający, jednak dla osób niesiedzących tak mocno w nerdowskich klimatach może w książce brakować atmosfery grozy, apokalipsy, po prostu - Unheimliche, mimo że jest to jeden z najlepszych przykładów fantastycznonaukowego Unheimliche, z jakimi zdarzyło mi się zetknąć. Jednak bierze się to bardziej z czysto "teoretycznej" strony tekstu, monologów bohaterów opisujących swoje teorie, a nie z szokujących opisów odbierania dzieci, rozwoju niezwykłej ciąży itp., których moim zdaniem mogłoby być nieco więcej. Po co? Żeby wciągnąć czytelnika niekoniecznie zainteresowanego biologią ewolucyjną.
Myślę, że wiele tego typu fragmentów można spokojnie pominąć bez szkody dla fabuły. Jednak autor postawił sobie ambitne zadanie i "Radio Darwina" faktycznie posiada solidną podbudowę teoretyczną, co osobiście bardzo doceniam, bo bez tego miałoby potencjał wyłącznie na kolejne czytadło w stylu Robina Cooka. Tymczasem mamy do czynienia z czymś ambitnym, potencjalnie prawdopodobnym, działającym na wyobraźnię. Zobaczymy, jak będzie z drugim tomem, "Dziećmi Darwina", jako że nie lubię genialnych dzieci w literaturze, np. Ender i ten cały Paul Muad Dabi Dziesięciorga Imion z "Diuny" strasznie mnie wkurwiali. Niemniej jednak "Radio Darwina" polecam całym sercem.
(ogólnie to nienawidzę grunge'u i zdelegalizowałabym wszystkie kawałki Nirvany, ale do tego mam sentyment z czasów Vivy Plus dostępnej w podstawowym pakiecie kablówki)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz