Wychodzę z założenia, że skoro płaczę za każdym razem widząc kwotę brutto i netto na kwitku od wypłaty, to niech przynajmniej nędzny ułamek tej kwoty zwróci mi się w świadczeniach. Czyli wszystko co się da robię na NFZ. Stracić na mnie nie stracą, bo jestem raczej zdrowym człowiekiem, i pewnie z tego względu jakoś specjalnie nie narzekam. Ogarnęłam sobie przychodnię, gdzie dzwonisz, rejestrujesz się, dostajesz numerek i przychodzisz tego samego dnia na konkretną godzinę. Magia. Podobnie z ginem - po receptę na tabletki wystarczy zadzwonić i odebrać w dogodnym terminie, a raz do roku sami trują mi dupę, że mam zrobić cytologię i te inne. Tylko L4 dość niechętnie wypisują, co swoją drogą nawet im się chwali. Aczkolwiek raz dostałam od ogólnego dwa tygodnie zwolnienia i receptę na pramolan, a innym razem na escapelle. Grunt to trafić na ludzi dobrej woli.
Kiedyś potrzebowałam zrobić rehabilitację, obdzwoniłam kilka szpitali i już trzy dni później mogłam moczyć kończynę w wannie z hydromasażem za publiczne pieniądze. Wiadomo, że w większym mieście łatwiej idzie to ogarnąć, ale są rzeczy, których pojąć nie mogę. Przede wszystkim - dlaczego w większości przychodni obowiązuje system "kto pierwszy, ten lepszy"? Gdzieniegdzie takie cuda jak telefony czy internet chyba dotąd nie dotarły, a załatwienie czegokolwiek wymaga osobistego wstawiennictwa i pełnego zaangażowania. Do pewnego czasu uważałam za miejską legendę rodem z piekielni.pl historie o ludziach hobbystycznie przesiadujących od piątej rano w poczekalni i kłócących się o kolejność. Dopóki nie przyszło mi trafić do takiej przychodni i czekać dwie godziny w towarzystwie stada krzykaczy dzielących się dotychczasowymi przeżyciami. Co swoją drogą bywa pomocne, jako że każda przychodnia rządzi się swoimi prawami...
No właśnie. Wchodzę w jakieś takie kazamaty, gdzie gabinety prywatne sąsiadują z prywatnymi, każdy przyjmuje w innych godzinach, rejestracja odbywa się w kilku miejscach, architektura budynku gwarantuje, że nikt nie przeżyje w razie pożaru, a w wąziutkim korytarzyku czeka stado ludzi. Na nieśmiałe zapytanie, gdzie odbywa się rejestracja do konkretnej poradni, reagują zapowietrzeniem i tonem tak pobłażliwym, jakbym pytała o rzecz oczywistą, odpowiadają, że to przecież jasne: rejestracja do ogólnego odbywa się po drugiej stronie ulicy, ale od ósmej do dziesiątej jest przerwa śniadaniowa, poza tym trzeba samemu zanieść kartę do gabinetu na piąte piętro. Z kolei dentysta przyjmuje siedem pierwszych osób, chyba że jest ten drugi, który przyjmuje w każdy pierwszy wtorek miesiąca, wtedy trzeba się zapisać wcześniej. W czwartki tylko prywatnie, chyba że jesteś kombatantem w ciąży z honorowym dawcą krwi.
W przeciwieństwie do większości Polaków nie jestem specjalistką od finansowania służby zdrowia i nie mam cudownego pomysłu na rozwiązanie jej problemów. Zdaniem specjalistów (których można wysłuchać podczas otwartych wykładów, np. w komunikacji miejskiej albo poczekalni) rozwiązania są dwa: pierwsze to WOLNY RYNEK SPRYWATYZOWAĆ WSZYSTKO RURURURKOWCE, drugie natomiast brzmi ZŁODZIEJE NIECH DADZO KASE BO LUDZIE BIEDNI UMIERAJO NA ULICY. Jeśli chodzi o mnie, wprowadziłabym na początek jedną prostą rzecz: opłaty administracyjne za nieprzyjście na umówioną wizytę u specjalisty bez odwołania jej telefonicznie. Zadzwonisz dzień wcześniej, że niet - ok, rejestratorka obdzwania pacjentów i na twoje miejsce wskakuje kolejna osoba. Nie zadzwonisz - stówa w plecy. Plus ujednolicenie bazy danych - ostatnio dzieciak mojej znajomej trafił na pogotowie z silnym bólem ucha i gorączką, odprowadzony przez babcię. Na pogotowiu nie chcieli go przyjąć z tego względu, że upoważnienie do przyprowadzania dziecka zostało złożone tylko w przychodni. Kiedy okazało się, że dziadek dziecka znał którąś z lekarek i zrobił jazdę na izbie, jakimś cudem dziecko zostało przyjęte. Czyli w gruncie rzeczy sprawa rozbija się nie o system informacji, ale o biurokrację, brak elastyczności i złą wolę. A z tym ciężko walczyć za pomocą przepisów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz