Wy, ludzie, kochacie opowieści, które zaprzeczają przypadkowości istnienia.
Kapitan Jack Harkness
Jakoś tak się zbierałam, żeby obejrzeć Torchwood, nie mogłam się zebrać, a jak już zaczęłam, to pyknęłam cały sezon w kilka dni. Teraz dopiero zorientowałam się, że tytuł jest anagramem od "Doctor Who". Ponadto przewijają się kwiatki typu plakat "Vote Saxon" czy napis "Bad Wolf" na murze, a co więcej - głównym scenarzystą jest Russel T. Davies, czyli twórca moich ulubionych początkowych sezonów Doktora.
Pierwszy sezon zaczyna się doktorowo - zwykła dziewczyna, w tym przypadku policjantka Gwen Cooper biorąca udział w śledztwie dotyczącym tajemniczych zabójstw, staje się świadkiem wydarzeń, których nie da się wyjaśnić racjonalnie. Chodzi mianowicie o przywracanie zmarłych do życia przez tajny instytut zwany Torchwood, powołany do życia przez królową Wiktorię. Kto oglądał "Tooth and claw", ten zna całą genezę. Gwen dołącza do ekipy na mocy decyzji Jacka Harknessa, co w sumie nie ma sensu, bo jest człowiekiem z dupy, którego nikt nie zna, o żadnej rekrutacji oczywiście też nie ma mowy. Taki doktor stajl - jesteś spoko, to dołączasz.
W drugim odcinku ekipa odkrywa nagranie z klubu, na którym dziewczyna uprawia w toalecie seks z chłopakiem, który rozpada się po wszystkim w proch. Okazuje się, że opanowała ją obca inteligencja, która czerpie energię z orgazmów. Myślę sobie, wow, Doktor 18+, zwała, dziwne w chuj. Ale potem było tylko lepiej i chociaż sporo wątków kręci się wokół seksu, to serial nie ogranicza się do tego.
W kolejnych odcinkach czeka nas między innymi klasyczny horror z ludźmi znikającymi bez śladu w okolicach opuszczonej wioski, niespodziewany powrót Cybermanów, zdemaskowanie prawdy o dawnych legendach, i rzecz jasna podróże w czasie. Gdybym miała krótko podsumować tematykę serialu, mogłoby to być użyte przez Jacka sformułowanie "corner-eye stuff" - to, co widzimy, lecz nie przyjmujemy do wiadomości, co egzystuje w zbiorowej podświadomości, lecz nie przenika do głównego nurtu. Wciągnęłam się konkretnie przy odcinku "Small Worlds", który nawiązuje do słynnej mistyfikacji dokonanej w 1917 roku przez dwie dziewczynki, które nabrały samego Arthura Conana Doyle'a, fałszując zdjęcia, na których obok nich pojawiają się elfy. Elfy powracają w XXI wieku i wychodzi na to, że nie są wcale tak sympatyczne, jak dotąd sądzono.
Kolejny ciekawy odcinek to "Random shoes" - kameralny, nietypowy, w klimacie miejskiej legendy, opowiada o chłopaku pracującym w call center, który po nieudanej olimpiadzie matematycznej w dzieciństwie otrzymał od nauczyciela oko kosmity. Prowadzi nudne życie, ale cały czas wierzy, że przybysz z kosmosu powróci po swoje oko - w końcu wystawia je na e-bayu, by za uzyskane pieniądze zacząć nowe życie. Piękna, metaforyczna i durnowata historia o małości ludzkiej egzystencji. Płakałam na tym.
"Out of time" opowiada z kolei o podróżnikach z 1953 roku - wyemancypowanej pilotce, konserwatywnym ojcu rodziny i naiwnej osiemnastolatce, których samolot wpada w szczelinę czasoprzestrzenną i lądują w naszej epoce. Świetna historia o samotności, utracie, różnicach kulturowych i ludzkich zdolnościach adaptacyjnych.
Bardzo podoba mi się również wątek wołków zbożowych - agresywnych, niekontaktowych kosmitów żyjących w ściekach. W odcinku "End of days" ludzie kradną wołki i organizują doktorowy Fight Club, dorabiając ideologię do napierdalania się po mordach. Ku refleksji. Wołki przypominają mi nieco Oody, również uważane przez ludzi za prymitywne istoty, które można wykorzystać bez moralnych skrupułów. Mam cichą nadzieję, że powrócą w kolejnych odcinkach, pokazując coś więcej niż wywołaną przerażeniem tępą agresję.
Zarzucane serialowi nagromadzenie wątków romansowo-homoseksualno-obyczajowych i ogólna moda na sukces jest jak dla mnie po prostu magnesem na stereotypowe fangirls, których brakowało tego w Doktorze. I w sumie mam to w dupie, nie przeszkadza mi, chociaż wielkie miłości i przelotne romanse zdarzają się bohaterom z absurdalną częstotliwością, a co za tym idzie - niektóre są ostro przekombinowane. Ponadto Gwen jest egoistyczną, niedojrzałą suką, a Owen cwaniakowatym kurwiarzem (mam zbicie z tego imienia, bo myli mi się ze słowem "oven" i cały czas sobie myślę, że lol, jak można mieć na imię Piekarnik), co dodaje produkcji realizmu.
Zasadniczo z całej ekipy najbardziej lubię Jacka, który od czasów Doktora dojrzał, przestał podrywać wszystko co się rusza, poczuł się odpowiedzialny za ludzkość - można powiedzieć, że przejął nieco styl Doktora, z całym jego gniewem i bezwzględnością. Co dziwne, lubię również Toshiko - chciałam napisać, że w przeciwieństwie do reszty się nie puszcza, ale w sumie to też się puściła, ale poza tym jest pracoholiczką i nerdem z kijem w dupie. Jedyna poważna osoba w tym całym burdelu.
Dzisiaj biorę się za drugi sezon, zobaczymy jak będzie, póki co serial wypada jak najbardziej na plus.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz