Piętnaście lat temu Verne był dla mnie po prostu magiczny. Pamiętam, że "Tajemnicza wyspa" wydawała mi się masakrycznie gruba i byłam dumna z siebie, że biorę się za taką książkę - ma niecałe czterysta stron. Po latach czytelniczego doświadczenia nie robi to już oczywiście wrażenia, tym bardziej w formie pliku epub, ale coś niecoś z tej magii pozostało. Warto wyłączyć wewnętrznego krytyka i podejść do pomysłów Verne'a bez rozsądnego sceptycyzmu. Dlaczego - o tym poniżej.
Książka opisuje historię jeńców z wojny secesyjnej, którzy dokonali brawurowej ucieczki z obozu balonem, po czym potężny sztorm zniósł ich na pacyficzną wyspę obfitującą w bogactwa naturalne. Sam fakt, że się nie rozbili, zakrawa na cud, a później jest coraz grubiej. Na ekipę zwaną kolonistami (w sumie beka, bo kolonia bez kobiet trochę mija się z celem) składa się genialny inżynier Cyrus Smith, który robi za Mc Gyvera, błyskotliwy dziennikarz Gedeon Spilett, marynarz Bonaventura Pencroff (typ swojskiego koleżki z Olsztyna, za to robotny), gimbus Harbert znający się na zielarstwie i zwierzętach, służący Nab (nazywany nieodmiennie przez całą powieść "poczciwym Murzynem") oraz pies Top. Nawiasem mówiąc inżynier jest gorącym orędownikiem wyzwolenia czarnoskórych, ale Poczciwy Murzyn bardzo kocha swojego pana i nie chce go opuszczać. Poza tym jest poczciwy.
Verne jest piewcą naukowego światopoglądu, mnóstwo u niego scjentycznych odpowiedników opisów przyrody u Orzeszkowej - przyznaję bez bicia, że częściowo je omijałam, bo ileż można czytać, że wybrzeże miało dziesięć mil długości, ukształtowane było ze skały wulkanicznej bogatej w żelazo, ciśnienie wynosiło 1000 hP, a temperatura ileś tam stopni. Kiedy przychodzi do opisu wynalazków i rozwiązań technologicznych wymyślonych przez kolonistów, człowiek uświadamia sobie, jak niewiele pamięta z liceum.
No i spoko, może i niewiele pamiętam z liceum, ale z drugiej strony nie sądzę, żeby możliwe było podzielenie narysowanego na piasku koła na równe 360 stopni bez żadnych narzędzi, a takich kwiatków jest więcej, więc najlepiej nie zwracać na to uwagi i cieszyć się fabułą. Mimo że Verne robi spoilery, mianowicie każdy rozdział zaczyna się od podtytułów typu "krytyczna sytuacja, geniusz inżyniera i nieoczekiwanie rozwiązanie". Ogólnie wszystko w tej książce jest genialne i nieoczekiwane, poza zagadkowymi zdarzeniami, które znajdują wyjaśnienie w finale, bohaterowie są w stanie zapewnić sobie wszystkie niezbędne środki do życia bez narzędzi i innych zasobów - tylko i wyłączenie czerpiąc z bogactw naturalnych. Całkiem przypadkowo wyspa obfituje w zwierzynę, rośliny jadalne, węgiel, żelazo i inne kopaliny, a że wszyscy są genialni, a najgorszym wypadku "silni i zręczni" (i poczciwi), to uzyskanie schronienia, broni itp. nie nastręcza trudności. Aczkolwiek jak doszli do telegrafu, to lekko wymiękłam.
Czytanie "Tajemniczej wyspy" przypomina trochę granie w klasyczną przygodówkę, w której rozwiązania problemów nasuwają się same i wszystkie elementy układanki dopasowują się krok po kroku. Można wyciągnąć z tego sporo dobrej zabawy mimo staroświeckiego sposobu prowadzenia fabuły i kreacji bohaterów. Po prostu dzisiaj nikt nie pisze takich książek i w sumie dobrze, bo konflikt, kryzys i napięcie wypadają u Verne'a mało realistycznie. Kręcę bekę, ale z drugiej strony szanuję XIX-wieczne podejście do nauki i optymizm. Współczesny człowiek skończyłby pewnie jak bohater opowiadania Stephena Kinga, który wylądowawszy na bezludnej wyspie naćpał się heroiną, a potem zjadł własne stopy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz