Nienawidzę multipleksów. Ostatni raz w Cinema byłam na "Avatarze" w Nowy Rok na kacu i w sumie dobrze, że nie wybraliśmy wersji 3D, bo bym się porzygała. Generalnie średnia to przyjemność - wydać kupę kasy, żeby obejrzeć film co prawda na dużym ekranie, ale za to w smrodzie popcornu, w przegrzanej lub przechłodzonej klimatyzacją sali i w towarzystwie stada gimbusów/rodziców z dziećmi/zakochanych parek (zależnie od filmu i pory dnia). Ucieszył mnie fakt, że "Interstellar" grają w Centrum Sztuki Współczesnej, jako że bardzo chciałam zobaczyć ten film na dużym ekranie. Tak więc miałam okazję spędzić trzy godziny (czemu oni teraz kręcą te filmy takie długie?) w kameralnej salce, w towarzystwie pięciu osób na krzyż.
Rozwijając wątek długich filmów: nie ogarniam tego. Obecnie każda kasowa, szeroko promowana produkcja musi mieć coś koło tych trzech godzin, co w większości przypadków bynajmniej nie jest konieczne. Po prostu wszyscy tak robią i błędne koło się nakręca. Ogarnijcie superprodukcje/klasyki sprzed 10-20 lat - spokojnie mieściły się w półtorej-dwóch godzinach. Podobnie zresztą jest z książkami, w tej chwili praktycznie nie wydaje się popularnych pozycji typu kryminały czy paranormale mniejszych objętościowo niż czterysta stron.
Ponarzekałam na formę, pora na treść. Zasadniczo film jest zajebisty i warto zobaczyć go na dużym ekranie. Przedstawione koncepcje naukowe stanowią przegląd najbardziej medialnych tematów w astrofizyce: wormhole, zakrzywienia czasoprzestrzenne, czarne dziury, dylatacja czasu... Zostały one przedstawione na tyle przystępnie i zręcznie wplecione w fabułę, że widz nie ma szansy znudzić się naukowym bełkotem. Odczuwam wręcz pewien niedosyt, jako że naukowy bełkot nawet nie zdążył się rozkręcić, natychmiast przystopowany przez feelsy i emo-sceny. Jako że nie jestem specjalistą, ciężko mi ocenić, na ile realistycznie przedstawiono koncepcje naukowe (aczkolwiek wieść gminna głosi, że bardzo, doceniam też brak dźwięku w próżni i tym podobne szczegóły), podane są za to przystępnie. Ciekawe, ile zrozumieli widzowie z USA, lol.
Co jest naprawdę dobre w "Interstellar", pomijając takie oczywistości jak efekty specjalne i muzyka? Przede wszystkim klimat apokalipsy. Świat bez wojska, policji, jawnych badań naukowych i wszystkich innych niepotrzebnych wydatków, skupiony na przetrwaniu i pochłonięty całkowicie produkcją żywności. Chętnie obejrzałabym/przeczytała inną historię w tym samym uniwersum, jak wygląda życie w miastach, przestępczość itp.
W tym kontekście wybory podejmowane przez głównych bohaterów mają szczególnie tragiczny wymiar. Dylemat pt. "moja rodzina vs ludzkość" przewija się kilkakrotnie i jest realny oraz przejmujący, jako że droga, w którą wyruszają astronauci, jest od samego początku drogą bez powrotu. Ma to wszystko rozmach, dramatyzm, rys śmiertelnej powagi i nawet to kupuję. Świetne jest przedstawienie planet, które mimo że teoretycznie posiadają wszelkie warunki niezbędne do życia, w praktyce okazują się niegościnne.
Główny zarzut?
Choć w Seulu jak przybyło, to ubyło w pięknym mieście Nagasaki (i wszyscy razem, śpiewamy).
Jednym z moich ulubionych filmów jest "Kontakt", nakręcony w 1997 roku na podstawie powieści Carla Sagana. Nie ma klęski demograficznej, jest za to projekt SETI i kontakt z obcą cywilizacją. Na tym różnice się w zasadzie kończą. W obu filmach obcy udostępniają ludziom technologię pozwalającą na podróż międzygalaktyczną. W obu filmach mamy genialną dziewczynkę mocno związaną z ojcem i czerpiącą od niego inspirację. Następnie klasyczna zasada amerykańskich filmów zostaje sformułowana ponownie: kiedyś jeśli byłaś wysokim blond lachonem, to zostawałaś tajną agentką. Teraz jeśli jesteś ruda, szczupła i o subtelnej urodzie, to zostajesz wybitnym fizykiem.
Nie będę rozwodzić się nad ilością wzruszających scen, w każdym razie gdyby je wyciąć, film byłby pewnie z godzinę krótszy. Zmęczyło mnie to niemożliwie. Nie wspomnę już o patetycznych przemowach - przemowy jestem w stanie znieść, kiedy ktoś przedstawia teorię naukową, ale nie kiedy powtarza po raz dziesiąty, żeby nie wchodzić łagodnie do tej ciemnej nocy (sam wiersz bardzo lubię, ale bez przesady). A w momencie, kiedy pani naukowiec stwierdziła, że miłość jest największą tajemnicą ludzkości, wykracza poza nasze zrozumienie i poza naukę, to...
[SPOILER SPOILER SPOILER]
Teraz tak: nie wiem, czy ja jestem głupia i nie pojęłam głębi tego filmu, czy faktycznie zakończenie historii i rozwiązanie zagadki (też zresztą ściągnięte z "Kontaktu") jest bez sensu. Otwarcie tunelu czasoprzestrzennego i umożliwienie poszukiwań nowej Ziemi zostało zaaranżowane przez rasę ludzką z przyszłości. Cooper dzięki wpadnięciu w rzeczywistość wielowymiarową może przekazać córce info z przyszłości, Murphy kończy równanie, zyskując dostęp do wyższych wymiarów i Ziemia zostaje zgarnięta do kupy, a klęska zażegnana. No spoko, ale jak dla mnie to jest PARADOKS, bo gdyby nie otwarcie wormhola, to Cooper nie trafiłby w przyszłość i nie przekazał informacji, tym samym ludzkość by nie ocalała i nie mogłaby ingerować w przeszłość. A gdyby Murphy sama dokonała odkrycia, to cała wyprawa byłaby niepotrzebna, a raczej nie o to chodziło twórcom filmu. Jeżeli mimo wszystko jestem głupia i nie zrozumiałam zakończenia, to niech ktoś mi to wyjaśni, bo nie czaję.
[/SPOILER]
Też mnie zaciekawiła pierwsza część filmu o zwykłym życiu w post-apo i mogłabym obejrzeć kontynuację tej historii, chociaż widoczki na kosmos niezgorsze i muzyka też przyjemna (scena dokowania <3). Motyw (przewodni? :C) filmu the power of luv rozczarowaniem. A jeśli chodzi o zakończenie to.. Moffat! A nie, zaraz, wrong number. Na moje laickie oko to też ładny paradoksik.
OdpowiedzUsuńO, jeszcze pomysł na roboty i ich mechanikę- najs <3
Btw kto wstaje w sobotę o 7? :o
Pracownicy infolinii :D A roboty faktycznie były spoko.
UsuńUgh. Ktoś wstaje bladym świtem w sobotę żeby dzwonić na infolinię? Bez sensu. : D
OdpowiedzUsuńjeden chciał o siódmej simlocka zdejmować ;)
Usuń